Zabójcę złapali ojciec i brat ofiary
Takiego finału 18-letni Andrzej L. spodziewać się nie mógł. 1 maja 1967 roku w Osiekach zabił młodszego kolegę z drużyny piłkarskiej. Zbiegł do Koszalina. Tu, wsparci wielkim przypadkiem, natknęli się na niego najbliżsi zmarłego. Ból dodał im sił. Andrzej L. nie miał szans na ucieczkę.
1 maja 1967 roku. Po godz. 22 do klubokawiarni GS w Osiekach w gminie Sianów przyjechali prokurator i milicjanci z komendy w Koszalinie. Do solidnych, dwuskrzydłowych drzwi prowadziło kilka schodów. Za nimi był korytarz i z niego przechodziło się już bezpośrednio do klubokawiarni. Krwawe ślady na podłodze korytarza prowadziły śledczych przez kilka metrów do zwłok młodego chłopaka. Ubrany był w czarny garnitur, białą koszulę.
Na stopach czarne skórzane trzewiki, obok rzucony był czarny beret. Rozpięta koszula odsłaniała tors, a spod zsuniętych spodni widać było czerwone spodenki sportowe. Widać też było ranę kłutą na podbrzuszu. Obok ciała leżała zakrwawiona chusteczka. W kieszeni marynarki mężczyzna miał dwie rolki dropsów malinowych i legitymację członkowską Związku Młodzieży Wiejskiej, wydaną na nazwisko Ryszard R. Za dwa tygodnie miał świętować siedemnaste urodziny.
Milicjanci po oględzinach miejsca zbrodni zaczęli przesłuchiwać świadków. Jedną z pierwszych była Maria S., która wezwała pogotowie. Choć nie widziała momentu zadania ciosu, doskonale wiedziała, kto zabił. Nie tylko dlatego, że naoczni świadkowie jego nazwisko powtarzali w lokalu od kilku godzin. Morderca z zamiarami nie krył się od dawna.
– Około dwóch miesięcy temu w klubokawiarni była zabawa, na której obecny był Andrzej L. – rozpoczęła Maria. - Rozmawiałam z nim na dworze. W pewnej chwili wyjął z lewej wewnętrznej kieszeni marynarki nóż, mówiąc, że musi go w kimś zatopić. Powiedziałam: „Andrzej, oddaj mi ten nóż, a ja go przechowam albo wyrzucę”. Powiedział: „A wiesz, jak nim będę bił?”. W tym momencie pokazał, jakby mnie chciał uderzyć i uszczypnął mnie w pierś. Od tego czasu zawsze widziałam, że ma przy sobie ten nóż – opisywała.
Maria podkreśliła, że Andrzej L. w lokalu często szukał zaczepki, prowokował do bójek. W pierwszomajowy wieczór w klubie siedziała przy stoliku z trzema osobami. – W pewnej chwili wszedł pan Piotruś, który pracował w Osiekach jako murarz - tynkarz w Przedsiębiorstwie Budownictwa Rolnego. Powiedział do ojca Andrzeja L., żeby zabrał syna, bo ten uderzył Ryszarda R. nożem. W klubokawiarni zrobił się szum i kierowniczka, Irena T., kazała mi zadzwonić po pogotowie. Wcześniej wyszłam z nią na korytarz i Ryszard siedział na posadzce przy drzwiach, oparty głową o ścianę, a wokół niego było pełno krwi.
Rodzice 16-latka wieczór ten spędzali u sąsiadów, którzy mieli telewizor. Po godz. 19 rodzice zostali zaalarmowani, że ich synowi stała się krzywda. Kiedy przybiegli do GS-u, Rysiek jeszcze żył. – Minęło około pół godziny, zanim o godz. 20.30 przyjechało pogotowie. Wtedy syn już nie żył. Pobiegłem do domu po prześcieradło, aby Ryszarda przykryć – opisywał roztrzęsiony Henryk R., ojciec zabitego. Kiedy wrócił, usłyszał od jednego ze świadków, że mordercą był Andrzej L., syn miejscowego kowala. I, że uciekł.
W ujęciu sprawcy pomógł przypadek, ale też spostrzegawczość i determinacja przeżywających wielki dramat najbliższych zamordowanego 16-latka. Dzień po zabójstwie, 2 maja, po godz. 6 rano, 45-letni Henryk R. był już na dworcu w Koszalinie. Właśnie w Koszalinie pracował jego drugi syn Jerzy i córka Helena.
– Jerzy jest kierowcą przy WSS „Społem”. Poczekałem na przystanku końcowym i około godz. 7.30 spotkałem Jerzego. Powiedziałem mu, że Ryszard nie żyje i poprosiłem, by tego dnia zwolnił się z pracy. Powiedziałem mu też, kto uderzył syna nożem. Że był to Andrzej L. – opisywał milicjantom ojciec 16-latka.
Jerzy dostał dzień wolny i z ojcem szli w kierunku centrum Koszalina. W połowie drogi między garażami Milicji Obywatelskiej a WSS Jerzy krzyknął „Andrzej!” i zaczął biec. Za nim ruszył Henryk, a Andrzej zaczął uciekać. Kiedy już Jerzy był o krok od niego, uciekinier sięgnął do lewej, wewnętrznej kieszeni marynarki. Henryk krzyknął: „Jurek, uważaj!”. – Złapał L. za rękę, którą on sięgał pod marynarkę i wykręcił mu ją do tyłu. Ja chwyciłem za drugą i też wykręciłem. Zaczął się szarpać, to zrobiliśmy to mocniej i się uspokoił – relacjonował ojciec ofiary.
Zabójca z żelaznego uścisku rozwścieczonych mężczyzn wyszarpać się nie miał szans. Zaprowadzili go do garaży milicyjnych i przekazali mundurowym.
18-letni Andrzej L. był pracownikiem Państwowego Wieloobiektowego Gospodarstwa Rolnego w Osiekach, do których przeprowadzili się jego rodzice, gdy miał roczek. Już podczas pierwszego przesłuchania przyznał się do zabójstwa. – Znałem Ryszarda R. i nawet graliśmy razem w piłkę nożną. Uważaliśmy się za kolegów i 30 kwietnia w Rzepowie graliśmy w tej samej drużynie – przyznał. 1 maja już od popołudnia 18-latek pił wino z kolegami i rodzicami. Zaczął, kiedy wrócił z Sianowa, gdzie wziął udział w pochodzie pierwszomajowym.
– Wina wypiłem co najmniej cztery i pół szklanki od herbaty. Zrobiło mi się gorąco i około godz. 19 wspólnie z Janem B. i Stanisławem J. udałem się do klubokawiarni na kawę – relacjonował.
Przed lokalem Ryszard R. poprosił Andrzeja o papierosa. – Powiedziałem chyba „odchrzań się, nie mam” i zacząłem wchodzić na schody. Złapał mnie wtedy za rękę i pociągnął do tyłu. Zapytałem go „coś taki cwaniak” – opisywał L. Miało dojść do szarpaniny, w trakcie której 18-latek sięgnął po nóż. 16-latek cofnął się, ale za plecami miał ścianę. Wtedy L. go dopadł i ugodził nożem w brzuch.
Skąd Andrzej L. miał nóż? Kilka tygodni wcześniej pożyczył go od kolegi, by wyciąć kijek do zabawy. Noża już nie oddał, tylko nosił przy sobie.
Po zabójstwie 18-latek uciekł do wsi Rzepowo. – W Rzepowie wstąpiłem na potańcówkę do świetlicy. Na zabawie tej przebywałem około pół godziny – opisał. Próbował pożyczyć od kogoś pieniądze. Bez skutku. Przenocował w Kleszczach w szopie na pastwisku. Nad ranem polną drogą przez Skwierzynkę dotarł do Koszalina. Pieniędzy wystarczyło mu na 12 deko kiełbasy, sześć bułek i „Głos Koszaliński”. – Przejrzałem gazetę i po stwierdzeniu, że nie ma w niej rubryki „Zdarzenia i wypadki”, schowałem ją do kieszeni.
W okazanym przez milicjantów nożu Andrzej L. rozpoznał ten, którym zabił 16-letniego kolegę z boiska. Na ostrzu były jeszcze ślady krwi chłopaka.
13 lipca 1967 roku gotowy był akt oskarżenia. Andrzej L. usłyszał zarzut z artykułu 230 par. 2 Kodeksu karnego: „(...) działając w zamiarze spowodowania uszkodzenia ciała pchnął Ryszarda R. nożem w okolice brzucha, powodując tym przecięcie żyły i tętnicy udowej, w wyniku czego Ryszard R. w następstwie doznania zatoru powietrznego i obfitego krwotoku poniósł śmierć” – czytamy.
Sprawa trafiła najpierw do Sądu Powiatowego, ten uznał się za niewłaściwy do rozstrzygania i przekazał akta do Sądu Wojewódzkiego. Zmiana dotyczyła też kwalifikacji czynu – z nieumyślnego spowodowania śmierci na skutek uszkodzenia ciała na zabójstwo.
Sędziowie nad sprawą pochylili się w listopadzie. Andrzej L. w sali Sądu Wojewódzkiego w Koszalinie do winy się nie przyznał. – Potwierdzam fakt zadania ciosu nożem, ale R. nie chciałem zabić – zaznaczył.
Wyrok zapadł 16 grudnia 1967 roku. Andrzej L. został skazany na 10 lat więzienia.
W marcu 1969 roku z Zakładu Karnego w Sieradzu Andrzej L. wysłał do prezydenta pismo z prośbą o ułaskawienie. Prosił o zwolnienie z pozostałej części zasądzonej kary. Podkreślił w nim, że jest potrzebny na wolności – rodzicom i państwu. „(...) w więzieniu oddałem się bez reszty nauce, która jest nieodzownym fundamentem mojej życiowej egzystencji. Ponadto jestem zdyscyplinowany i karny, gdyż jeszcze nie zdążyłem nabyć nawyków i cech, którym dotychczas się psychicznie opieram (...)” - pisał, przekonując, że kredytu zaufania, który otrzymałby wychodząc warunkowo na wolność, nigdy nie zawiedzie.
Opinia naczelnika więzienia nie była jednak dla skazanego najlepsza. Cztery razy za różne wykroczenia był karany dyscyplinarnie, a nagrodę otrzymał tylko raz – była to możliwość wysłania dodatkowego listu. Na prośbę o łaskę Andrzej L. otrzymał decyzję odmowną.
W grudniu 1975 roku, czyli na 1,5 roku przed terminem zakończenia odsiadki, Andrzej L. został warunkowo przedterminowo zwolniony z odbywania kary. „Wprawdzie sprawowanie się skazanego podczas odbywania kary pierwotnie było zmienne, to jednak w wyniki zastosowania odpowiednich środków oddziaływania wychowawczego uległo ono zasadniczej poprawie” – czytamy w uzasadnieniu. Andrzej L. za kratami ukończył zasadniczą szkołę zawodową, zdobywając zawód ślusarza. Pracował sumiennie, brał nadgodziny. Taka postawa pozwoliła mu do domu wrócić wcześniej.