Z Vincentem van Goghiem łączy mnie bardzo wiele
Z Robertem Gulaczykiem, aktorem legnickiego teatru im. Heleny Modrzejewskiej, który zagrał tytułową rolę w animowanym, pełnometrażowym filmie „Twój Vincent”, rozmawia Robert Migdał.
Vincent van Gogh to jakiś twój daleki krewny? Sprawdzałeś?
(uśmiech) Wielu ludzi mi mówi, że jestem do niego podobny, a ja jakoś tak patrzę w lustro i za bardzo nie widzę tego podobieństwa. Kiedy byłem rok temu w Muzeum van Gogha w Amsterdamie, już po nakręceniu filmu, to zobaczyłem około dwudziestu jego autoportretów. Kilka z nich namalował w ciągu jednego roku i na każdym z tych kilku autoportretów to był inny facet - inny kształt szczeki, inny układ kości policzkowych. Jednak producenci i reżyserzy filmu „Twój Vincent” od początku wzorowali się na niebieskim autoportrecie van Gogha, który wisi w Muzeum d’Orsay w Paryżu i rzeczywiście, do van Gogha na tym obrazie jestem bardzo podobny. Mogę tylko powiedzieć, że mam olbrzymie szczęście, że ktoś te podobieństwa zauważył i że dzięki temu dostałem tę rolę w filmie.
Jak wyglądał twój angaż do roli Vincenta?
Zaproszono mnie na rozmowę właśnie dzięki fizycznemu podobieństwu do malarza. Na początku spytano się mnie, jak tam mój angielski. Odpowiedziałem, że się dogadam, ale roboty aktorskiej w tym języku się nie podejmę. Nie wiedziałem jeszcze o jaki film chodzi, co to będzie. Po 10 dniach dostałem telefon od swojej agencji aktorskiej: „Robert przyjedź, reżyserzy chcą z tobą pogadać”. Na szczęście mój angielski był wystarczający do tego, żebym mógł w tym języku pracować na planie. A gdy dowiedziałem się, co to za film, jaką techniką będzie robiony, że to animacja, to się strasznie „podjarałem”. Zacząłem z marszu i po rozmowie z twórcami w Centrum Technologii Audiowizulanych (CeTA), w dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu, zaczęto robić pierwsze przymiarki ze mną do tego filmu. To z tego pierwszego dnia nagrań pochodzi to słynne ujęcie, z obracaniem się do tyłu, przez ramię, głównego bohatera, którego gram, które zostało użyte w zapowiedziach filmowych. Mówię słynne, bo gdy usłyszałem, że ten trailer zobaczyło już na całym świecie ponad 280 milionów ludzi, to się mi kolana ugięły. A film dopiero ma wejść do kin.
Czy musiałeś się jakoś specjalnie przygotować do roli Vincenta van Gogha? Czytałeś jego biografie, oglądałeś obrazy, które namalował?
Tak było, bo ja nie umiem inaczej pracować. Tak, jak pracuję w teatrze, jak przygotowuję się do roli, tak samo robiłem przygotowując się do filmu. To wszystko, czego się nauczyłem w teatrze, to przeniosłem na tę filmową robotę. Sporo wiedziałem o van Goghu, bo mnie interesował już wcześniej, ale zacząłem więcej czytać na jego temat, zobaczyłem kilka jego obrazów na żywo, oglądałem albumy z jego obrazami. Mój bliski przyjaciel i reżyserka filmu - Dorota Kobieta - polecili mi listy van Gogha, które pisał do brata. I tak naprawdę, to jest najlepsza wiedza, jaką można posiąść o tym malarzu. Najbardziej prawdziwa. Bo on w tych listach jest bardzo szczery, nie udaje, niczego nie ukrywa. Jest też taka bardzo popularna książka, która nazywa się „Pasja życia”, ale ponoć są w niej pewne przekłamania. A listy są prawdziwe. One nie są skażone konfabulacją. W Polsce nie ma niestety jeszcze pełnego wydania listów van Gogha. Na świecie zostało ono wydane w 2009 roku, zredagowane przez badaczy z muzeum mistrza w Amsterdamie - pracowali nad tym 15 lat - i stworzyli sześcio tomowy zbiór listów nie tylko do brata, rodziców, do siostry, ale też do innych malarzy, łącznie z rysunkami, które w tych listach zamieszczał, ze szkicami obrazów, które aktualnie malował. Fascynujące dzieło. Po polsku dostępna jest książka z wyborem listów, bo nie wszystkie przetłumaczono. Ma około 500 stron, ale pozwala na poznanie Vincenta jako człowieka, z wszystkimi jego bolączkami. To bardzo ułatwiło mi wejście w rolę, te listy pozwoliły mi go zrozumieć.
Zanim zagrałeś Vincenta, nie przeraziło cię, że to wielka rola, pierwszoplanowa, tytułowa, twój filmowy debiut?
Od kiedy zaproszono mnie na pierwszą rozmowę do CeTY, do czasu, kiedy oznajmiono mi, że dostałem tę rolę, minęły niecałe trzy miesiące. I przez ten czas miałem sporo czasu, żeby właśnie poczytać o Vincencie, pooglądać jego obrazy, pojeździć do miejsc, gdzie był, mieszkał, tworzył. Byłem między innymi w Arles, gdzie van Gogh chciał założyć komunę artystyczną, m.in. z Gauguinem. Miałem więc czas, żeby się do zagrania Vincenta przygotować, ale i tak, kiedy zapadła ostateczna decyzja, że go zagram, to się przestraszyłem. Miałem taki moment schowania się, ucieczki - troszkę przestraszyłem się odpowiedzialności za tak poważną, dużą rolę. Ale też skali tej roli - że mam do zagrania człowieka, który jest uznawany za geniusza. I tak sobie zadawałem pytanie: „Jak zagrać geniusza?” Na szczęście szybko mi przyszło otrzeźwienie, że nie mogę tak o nim myśleć. Że nie mogę myśleć o Vincencie jako o genialnym malarzu, bo to będzie dla mnie ślepa uliczka. Zacząłem więc myśleć o nim jak o normalnym człowieku. Nie patrzyłem na niego przez pryzmat choroby, przez pryzmat człowieka, któremu „coś odwaliło” i sobie obciął ucho, tylko myślałem o silnych emocjach, które nimi powodowały, co takiego się stało, że posunął się do samookaleczenia. Jasne jest, że nie na wszystko znalazłem odpowiedzi i nie mam poczucia, że go zrozumiałem do końca.
A jak wyglądało już samo kręcenie filmu. Bo „Twój Vincent” to pełnometrażowy film animowany, zrobiony w taki sposób, w jaki nikt inny jeszcze filmów nie robił.
Wszystkie sceny kręciliśmy w studiu filmowym w Londynie i we Wrocławiu, w Centrum Technologii Audiowizualnych. Graliśmy na zielonych i niebieskich tłach. I w miarę na bieżąco ekipa grafików i informatyków „na roboczo” wstawiała wcześniej przygotowane grafiki, które były wzorowane na malarstwie Vincenta van Gogha, które to tła były podkładane pod naszą grę aktorską. I na bieżąco, reżyserzy filmu - Dorota Kobiela i Hugh Welchman - widzieli jak wyglądają poszczególne sceny razem: vangoghowskie tło plus nasza, aktorska gra. I kiedy nagraliśmy już cały film, kiedy już został zmontowany od samego początku do końca, za pracę wzięli się profesjonalni malarze. I zaczęła się ich wielomiesięczna praca.
I każdy kadr, każdy ruch aktorski, sekunda po sekundzie, malowali farbami olejnymi, fotografowali i powstawała animacja.
To benedyktyńska robota malarzy, którzy w specjalnych boksach siedzieli i tworzyli obrazy. Samo nagrywanie scen przez nas, aktorów, trwało niespełna 20 dni. A malarze pracowali przez cztery lata, żeby przenieść film na obrazy, a z nich na film animowany.
Widziałeś już film?
Cztery razy. Z pierwszej projekcji niewiele pamiętam, bo byłem piekielnie zestresowany. Po pierwsze dlatego, że to mój filmowy debiut, że tak duża rola, a po drugie, że patrzyłem na siebie, na ekranie, a nie lubię tego robić. Swoich nagrań teatralnych też nie lubię oglądać, bo cały czas widzę, że coś mógłbym zrobić, zagrać lepiej, bardziej. Nigdy nie jestem do końca zadowolony ze swojej gry. Drugi raz, już na spokojnie, widziałem „Twojego Vincenta” na światowej premierze, na Festiwalu Filmów Animowanych w Annecy we Francji. I tam film został przyjęty fantastycznie, bardzo wyjątkowo - dostał nawet nagrodę publiczności. Po projekcji owacje trwały, na stojąco, piętnaście minut. Nigdy nie doświadczyłem takiej reakcji publiczności w teatrze, gdzie gram. To było niesamowite. Film wchodzi na ekrany polskich kin 6 października - ciekawy jestem, jak zareagują polscy widzowie. W najbliższym czasie, w połowie września, będzie pokazywany na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie będzie filmem otwarcia, a na dodatek będzie pierwszym filmem animowanym, który na gdyńskim festiwalu będzie startował w konkursie głównym. To duże wyróżnienie.
Na co dzień jesteś związany z legnickim teatrem. „Twój Vincent” jest twoim debiutem, ale nie jedynym już filmem, w którym wystąpiłeś.
Zagrałem też w „Prostej historii o morderstwie” Arka Jakubika. Zdjęcia do „Prostej historii...” miałem już po zakończeniu nagrywania Vincenta, ale film w kinach pojawił się wcześniej niż film o van Goghu.
Po „Vincencie” pojawiły się kolejne propozycje?
W sierpniu skończyłem zdjęcia do filmu „Autsajder” w reżyserii Adama Sikory, który będzie miał premierę wiosną przyszłego roku. Cieszę się, że dostałem tę rolę nie dlatego, że „o, to ten facet co zagrał w Vincencie”, tylko musiałem przejść normalną drogę castingową. Mogłem dzięki temu udowodnić swoją aktorską wartość (uśmiech).
Gdzie się czujesz lepiej: na teatralnych deskach czy na planie filmowym, przed kamerą?
Trudno mi odpowiedzieć, bo środowisko filmowe dopiero poznaję. Na razie moim światem był teatr. Dla mnie aktor teatralny i aktor filmowy to dwa różne zawody - wymagają zupełnie innego rodzaju skupienia, zupełnie innego rodzaju noszenia w sobie emocji. O ile w teatrze jest się już godzinę przed spektaklem, przed wejściem na scenę trzeba się przygotować do grania, ucharakteryzować, ale też wyciszyć, skupić, wejść w rolę, a potem w trakcie przedstawienia jest czas, żeby aktor doszedł do pewnych emocji, to w filmie tego nie ma. „Przebiórka” jest raz, rano, i jest kamera, akcja i trzeba być daną postacią tu i teraz, w jednym momencie. Nie można żyć postacią przez godzinę, dwie, jak w teatrze. Żyje się nią przez kilka minut aż usłyszy się „kamera stop”. Nie ma czasu na rozpęd. Trzeba zagrać to, co jest w danej scenie i jeśli to jest scena emocjonalna, to jest to bardzo trudne dla aktora. Ja starałem się do mojej filmowej gry aktorskiej podchodzić bardzo teatralnie. Gdy wiedziałem, że mam do zagrania bardzo trudną scenę w filmie, to ten cały czas poświęcony na ustawianie światła, kamery, scenografii, poświęcałem na wyciszenie, skupienie się, na doprowadzenie siebie do tego, żeby po „akcja” być emocjonalnie dokładnie tam, gdzie powinien być mój bohater.
Świat filmu podoba ci się coraz bardziej, pociąga cię?
Jasne, że tak, chociaż wiem, że może on różnie wyglądać. Na szczęście na razie w filmie trafiam na reżyserów z pasją, na ciekawe filmy. I mam nadzieję, że tak dalej będzie.
Szkołę teatralną kończyłeś we Wrocławiu, na co dzień mieszkasz i pracujesz w Legnicy.
Skończyłem wrocławskie „lalki” w 2006 roku. Jeszcze na studiach zacząłem przygodę aktorską z teatrem offowym „Zakład Krawiecki”, po szkole pracowałem w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze, gdzie spędziłem trzy lata a od ośmiu jestem w Legnicy.
A Robert Gulaczyk prywatnie?
Lat 34, bez dzieci, nie jestem żonaty, choć od 7 lat jestem związany z cudowną kobietą.
Pasje poza teatralne? Poza filmowe?
Aktorstwo jest moją pasją i to jest to, co dominuje w moim życiu. I tu muszę wrócić do Vincenta van Gogha. W tym byliśmy do siebie bardzo podobni - on też żył swoją pasją, malarstwo było jego pasją, której podporządkował swoje życie. I to dzięki pasji, która dominuje w życiu, łatwiej mi było go zrozumieć. Ja też kocham to, co robię i mam szczęście, że mogę to robić. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym się znalazł w sytuacji Vincenta, kiedy nie mógłbym żyć ze swojej pasji. Jego dramat polegał na tym, że był na utrzymaniu brata, że nie mógł żyć z malarstwa, bo jego obrazy się nie sprzedawały. Został szalenie popularny dopiero po śmierci, choć był ceniony, w wąskim kręgu już za życia.
Rozmawiał Robert Migdał
Polska premiera „Twojego Vincenta” odbędzie się 30 września 2017 roku. Film będzie wyświetlany w kinach od 6 października, w wersji z polskim dubbingiem (swoich głosów użyczyli: Jerzy Stuhr, Danuta Stenka, Maciej Stuhr, Józef Pawłowski, Robert Więckiewicz, Jerzy Bończak, Olga Frycz, Zofia Wichłacz).