W tych ciężkich dniach słyszeliśmy naloty na Stanisławów, huki dział - opisuje Stanisław Szwajkowski
Te wspomnienia przeznaczam swoim synom, a może i wnukom, aby wiedzieli o mojej młodości spędzonej na wygnaniu z woli radzieckiego okupanta - napisał na wstępie Stanisław Szwajkowski. Niestety, pan Stanisław odszedł już z tego świata, ale jego wspomnienia rodzina przekazała Sybirakom w Zielonej Górze. Ocalmy je od zapomnienia.
„Według danych rodzinnych ród Szwajkowskich wywodzi się z Litwy, skąd przywędrował gdzieś w II połowie XVIII wieku do Polski i osiedlił się w okolicach Tarnopola. Pradziadek mój Benedykt Szwajkowski miał wioszczynę o nazwie Bieniawa na Podolu, był uczestnikiem powstania styczniowego. Prowadził hulaszczy tryb życia, nic więc dziwnego, że nastąpiły ciężkie czasy i po utracie majątku chwytał się różnych dzierżaw, ale nic z tego nie wychodziło. W końcu został urzędnikiem w urzędzie ziemskim. Pradziadek należał do ludzi wesołych, co w dużej mierze odziedziczył po nim dziadek Karol Szwajkowski, który był krasomówcą i dobrym politykiem. W czasie rządów Austrii w Galicji piastował przez długi czas stanowisko komisarza-burmistrza. Nie jest mi znane po kim dziadek Karol odziedziczył zawód kołodzieja (o wysokiej klasie - bryczki, załubnie, no i lżejsze wozy). Posiadał w Uściu Zielonym mająteczek w formie dworku z dużym warsztatem, w którym na okrągło było 6-7 czeladników. Tego samego zawodu wyuczył się mój ojciec Józef”.
Zabrali krzyż i legitymację
Józef Szwajkowski w czasie I wojny światowej był w armii austriackiej, a później walczył w legionach Piłsudskiego. Po wojnie wybudował na przedmieściach Uścia Zielonego dom i prowadził warsztat kołodziejski, odziedziczony po ojcu. Żona Julia, z domu Smulska, zajmowała się 18-hektarową gospodarką. Szwajkowscy doczekali się sześciorga dzieci: trzech synów - Karola, Antoniego i Stanisława (rocznik 1929) oraz trzech córek - Marii, Pauliny i Zofii (wcześnie zmarła).
„Oprócz hektarów w domu zawsze było 5-6 krów, dobra para koni i 2-3 źrebaki, bo ojciec bardzo kochał konie. Według opowiadań mamy, żyło nam się dobrze. Najstarszy mój brat Karol uczęszczał do gimnazjum we Lwowie, Antoni do gimnazjum handlowego w Rybniku, siostry Maria i Paulina po szkole podstawowej kończyły studium u zakonnic urszulanek.
Chociaż pamiętam wcześniejsze przeżycia z domu rodzinnego w Uściu, to swoje wspomnienia rozpocznę od września 1939 roku. Od wybuchu II wojny światowej - byłem wtedy uczniem czwartej klasy. W tym czasie ojciec był którąś kadencję wójtem naszej gminy, więc przeważnie był w urzędzie, ale w domu wszystko układało się pomyślnie. Wybuch wojny zastał brata Karola na ostatnim roku podchorążówki w Stanisławowie (szef szpitala w stopniu kapitana). Brat Karol otrzymał promocję i ruszył na front, brat Antoni po paru dniach wrócił do domu z uciekinierami. Ja i inni uczniowie otrzymaliśmy polecenie od nauczycieli, by na bieżąco dostarczać wodę pitną, owoce i kanapki uciekinierom z zachodu, do Zaleszczyk. Ojciec do domu wracał tylko na posiłki, ponieważ przez cały czas przebywał w budowanym ratuszu. Tam ze zorganizowaną grupą Polaków strzegł ratusza i materiałów budowlanych przed już grasującymi bandami ukraińskimi, gdyż w nocy z 31 sierpnia na 1 września policja opuściła posterunek.
Powstał okres bezpański, wykorzystywali to ukraińscy nacjonaliści, zaczęli organizować zbrojne napady. Zastrzelili w nocy idącego do chorego doktora Petryka, zabili też właściciela młyna i tartaku Żyda Lipe-Grossa. W tym bezpańskim okresie w dzień przebywaliśmy w domu, natomiast w nocy chowaliśmy się po sąsiadach. W tych ciężkich dniach słyszeliśmy naloty na Stanisławów, huki dział, ale bitwy żadnej u nas nie było”.
15 września u Szwajkowskich pojawili się trzej podchorąży uciekający już przed Armią Radziecką. Dwa dni później do Uścia Zielonego wkroczyli krasnoarmiejcy i zaczęli ustanawiać swoją władzę.
„Było to gdzieś pod koniec października, bo zwoziliśmy kukurydzę i ziemniaki z pola. Przyszli do nas pod wieczór dwaj NKWD i dwaj żołnierze. Przeprowadzili rewizję w całym domu, warsztacie i gospodarstwie. Nic nie znaleźli z wyjątkiem Srebrnego Krzyża Zasługi, który ojciec dostał za pracę społeczną. Krzyż zabrali razem z legitymacją i powiedzieli, że ojciec ma do rana zameldować się na posterunku, bo w przeciwnym razie wywiozą nas na Syberię. Ojciec podjął decyzję i stawił się na posterunku, ale już do domu nie wrócił”.
Nie miejcie do mnie żalu
W połowie listopada pokoje w prawym skrzydle domu Szwajkowskich zajął naczelnik NKWD Pugin z żoną i pięcioletnim Griszą. Przed Bożym Narodzeniem rodzina dowiedziała się, że mąż i ojciec jest w więzieniu w Czortkowie. Julia Szwajkowska zaprzyjaźniła się z Puginową. Zaprosiła ją z dzieckiem na święta, na noworocznym obiedzie naczelnikostwo pojawiło się już w komplecie. Prosiła o zwolnienie męża z aresztu, Pugin obiecał zrobić, co w jego mocy. Pod koniec stycznia do rodziny dotarła wieść, że Józef Szwajkowski został przeniesiony do więzienia w Koropcu, a Karol przysłał pocztówkę z obozu jenieckiego w Guben...
Bądź spokojna, mąż wróci - powtarzał Pugin pani Julii. Wielkanocne śniadanie rodziny zjadły wspólnie. Ale trzy dni później naczelnikostwo przeprowadziło się do Koropca, a Szwajkowscy stracili już nadzieję.
„12 kwietnia między godziną 22 a 23 usłyszeliśmy pukanie do okna w kuchni. Mama jak zwykle czuwała, odsłoniła firankę i zobaczyła ojca. Otworzyła drzwi, a my wszyscy byliśmy już na nogach. Wielka radość, ale ojciec był bardzo zmęczony, wychudzony, nawet jeść za bardzo nie chciał. Nie było czasu na rozmowy z tej radości. Położyliśmy się o północy. 13 kwietnia wcześnie rano, o godzinie 4, pies wilczur Lord zrobił alarm, a na placu przed domem stała już furmanka z woźnicą, dwóch żołnierzy i jeden Żyd z opaską czerwoną. Po okropnym stukaniu do jednych i drugich drzwi ustawili wartę, mamie i ojcu wyczytali nasze imiona i kazali za 20 minut wsiadać na furmankę. Ojciec polecił nam nakładać na siebie jak najwięcej odzieży i brać żywność, a także drobne, wartościowe rzeczy. Zgodnie z nakazem wsiedliśmy na furmankę i z płaczem, pod strażą, pojechaliśmy. Na rynku dołączyli nas do następnych furmanek. Rodzina i znajomi rzucali nam różną żywność, cukier, papierosy, ciastka, cukierki. Tak nas tym taborem zawieźli na stację kolejową w Korościatynie. Ładowali nas do wagonów towarowych rodzinami, po 50-60 osób w wagonie. Nad załadowaniem czuwał naczelnik Pugin. Podszedł do nas i powiedział: Do widzenia i nie miejcie do mnie żalu. Mama z płaczem podziękowała za wypuszczenie ojca”.
Żeby przeżyć, ludzie jedli padlinę
Iwanhorod nad rzeką Tuhuzak. Kołchoz imienia Stalina. Kto nie pracuje, ten nie je. Józef Szwajkowski prowadził więc warsztat kołodziejski, pani Julia pracowała w ogrodzie, Maria z młodzieżową brygadą - w polu, Paulina - w szwalni, Antoni - przy koniach w stajni, a Stanisław po lekcjach pomagał ojcu.
W marcu 1941 roku Antoniego wzięli na roboty przy torze kolejowym w Kortaulach, stamtąd trafił do pracy w kopalni w Karagandzie. Stanisław został młodszym koniuszym. Po ataku III Rzeszy na ZSRR sytuacja w kołchozie bardzo się pogorszyła. Większość mężczyzn poszła na front, armia zabierała wszystkie plony. 12-letni Stanisław był już pomocnikiem wozaka paliwa do stacji traktorowej. Miał trzy konie, wóz i cztery 200-litrowe beczki. Jeździł do Fiodorówki i z powrotem, 40 kilometrów w jedną stronę. Antoni wrócił z przymusowych robót, ale wkrótce dostał wezwanie do wojenkomatu w Fiodorówce i ruszył na front.
W marcu 1942 roku ciężko zachorował 54-letni Józef Szwajkowski, dla kołchozu człowiek bezcenny - kołodziej, stolarz, kowal, szklarz, mechanik... Lekarka, Żydówka z Grodna, stwierdziła niewydolność serca, nerek. Stanisław z Marią chodzili po lekarstwo do apteki w Pieszkówce, 40 kilometrów w jedną stronę. Początkowo pomagało, ale niebawem stan ojca nagle się pogorszył. Szpital był przepełniony, pozostała modlitwa. Jeden Bóg raczy wiedzieć, jak to się stało, że pan Józef wrócił do zdrowia...
Tymczasem w kołchozie zapanował głód. Żeby przeżyć, ludzie jedli padlinę. Przetrwali. Stanisław znów był koniuchem, ale teraz pełnił też rolę łącznika ze Związkiem Patriotów Polskich, przywoził polskie gazety i przydzielone zapomogi. Front przesuwał się na zachód, w ludziach odżyły nadzieje na powrót do kraju. Józef Szwajkowski zaczął specjalizować się w saniach wyplatanych wikliną. Misterna robota, za którą radzieccy zleceniodawcy hojnie płacili żywnością. Maria została księgową w szpitalu w Pieszkówce. Był rok 1945. Rodzina wiedziała, że Karol uciekł z niemieckiej niewoli i jest porucznikiem w armii kościuszkowskiej. O Antonim nie było żadnych wieści.
We wrześniu 1945 roku Szwajkowscy przenieśli się do Pieszkówki. Żyli o niebo lepiej i szykowali się do wyjazdu do Polski.
Nocami wkuwałem gramatykę
„Nadszedł 5 czerwca 1946 roku, załadowaliśmy się do towarniaków. Powrót był wesoły, bo wracaliśmy do Ojczyzny. 18 czerwca dotarliśmy do Brześcia nad Bugiem”.
W Kielcach rodzina spotkała się z Karolem i razem pojechali do Radomia.
„Po paru dniach tato z Karolem przynieśli wiadomość, że na zachodzie, w Jaromierzu Starym, gmina Kargowa, mieszkają nasi znajomi. Udali się tam na zwiad, czy są wolne gospodarki. Otrzymaliśmy przydział w Jaromierzu Starym, ale jak przyjechaliśmy, gospodarka była już zajęta. Zakwaterowali nas w szkolnym mieszkaniu. Otrzymaliśmy gospodarkę w Chwalimiu koło Kargowej, ale już całkowicie wyszabrowaną przez Polaków z centralnej Polski. Siostra Marysia już od połowy lipca 1946 roku zaczęła pracować w Urzędzie Gminy w Kargowej, a pod koniec sierpnia zapisała mnie do Liceum Pedagogicznego w Sulechowie. Było mi bardzo ciężko z językiem polskim i nocami wkuwałem gramatykę”.