Z koni i jabłek da się nieźle żyć. Tylko trzeba dać im serce
Konie to u Zbigniewa Słowikowskiego rodzinna tradycja - gospodarstwo przekazał mu dziadek. Dziś ma 52 konie sokólskie. Józef Budnik też gospodaruje na schedzie po dziadku. Najstarsze jabłonie w jego sadzie pochodzą z 1928 roku. Obaj postawili na tradycję i nie zawiedli się.
Pan Zbigniew hoduje konie sokólskie. Nasz region z nich słynie. Potężne i silne, kiedyś na porządku dziennym używane w gospodarstwie. Dziś już końmi rzadko wyjeżdża się na pole. Zbigniew Słowikowski swoje wozi za to na wystawy i targi - do Szepietowa, Skaryszewa, Poznania. Był nawet we Francji. I nieraz przywiózł nagrodę. Z dumą oprowadza więc po swojej stajni znajdującej się w miejscowości Kolonia Tykocin. O każdym koniu może coś opowiedzieć. Zna ich imiona - tutaj zasada jest taka, że młode dostaję imię zaczynające się na taką samą literę jak imię matki. Jest więc Bryza i Brooklyn czy też Flotylda i Fantazja. - Klacz Bora w ubiegłym roku w Szepietowie została championem, a w tym roku w Poznaniu zajęła II miejsce - nie kryje dumy właściciel stajni.
Pokazuje źrebaka, którego dostał od zaprzyjaźnionego hodowcy, któremu padła klacz. Szkoda było malucha. Wziął go do siebie i wpuścił do klaczy, która miała swoje małe. Nakazał jej: nie kop, bo to sierota. I jakoś go przyjęła i odchowała na swoim mleku. Czasem jednak i pan Zbigniew musi go dokarmiać. Bo takie źrebię to prawie jak dziecko, co go spotka na początku, zapamięta do końca życia. Bywało więc, że po karmieniu butelką źrebak zamiast do klaczy wolał iść do smoka.
- A ten przestał jeść, kiedy miał trzy miesiące. Nie wiadomo, co mu się stało, ale nie mógł przełykać - pan Zbigniew pokazuje innego źrebaka. - Przez miesiąc karmiliśmy go sondą.
Trzeba było to robić bardzo często, bo źrebię ssie matkę co pół godziny. Chodzili więc karmić małego całą rodziną, na zmianę. Synowa Zbigniewa wstawała nawet w nocy. Weterynarz przyjeżdżał, leczył na różne dolegliwości, ale nic nie pomagało. W końcu zasugerował uśpienie. Ale Słowikowscy nie zrezygnowali. I dziś źrebak powoli wraca do zdrowia.
- Do koni trzeba mieć serce, to na pewno - mówi hodowca. - Nie można też wszystkiego przeliczać na złotówkę.
Gdyby tak robił, straciłby niejednego źrebaka. Bo dokarmianie ich specjalnym mlekiem tanie nie jest. Za 20 kg mieszanki trzeba zapłacić prawie 280 zł. A takich worków pójdzie co najmniej kilka.
Półtora tysiąca zł na klacz
- Są ludzie, którzy kupią konika, ale jak coś idzie nie tak, bo na przykład zachoruje, to najchętniej przeznaczyliby go do odstrzału - ubolewa pan Zbigniew. - Tak nie można, przecież to żywe zwierzę. Ono też się przywiązuje do właściciela.
Sam jest znanym i cenionym hodowcą i zna większość kolegów po fachu z całego kraju. Ma w sumie 52 konie. Niektóre są czystej rasy, inne hoduje na mięso. Od lat korzysta z dopłat w ramach Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich. Na każdą klacz można dostać 1500 zł dopłaty rocznie. Wszystkich kosztów to nie wynagrodzi, ale zawsze coś.
- Tak łatwo to nie jest. Jak ja mam 20 klaczy objętych programem, to tyle samo musi być po jego zakończeniu - wyjaśnia hodowca spod Tykocina. - Jeśliby jedna mi wypadła, to agencja za jedną mi półtora tysiąca odejmie i jest wszystko w porządku. Ale jak ktoś ma tylko dwie, to już całkiem wypada z programu i musi oddać kasę za ostatnie pięć lat z procentami. Dlatego zawsze jedną czy dwie klacze zostawiam w rezerwie.
Bo gdy się hoduje zwierzęta, wszystko może się zdarzyć. Kiedyś na przykład Słowikowscy wybierali się z jedną z klaczy na wystawę do Augustowa. Zwierzę przeszło niezbędną toaletę, czyli kąpiel, czyszczenie kopyt, czesanie itd. po czym zostało wypuszczone na wybieg. Tuż przed wyjazdem syn gospodarza poszedł ją nakarmić. Okazało się, że... klacz padła. Nie wiadomo dlaczego.
- Przez te wszystkie cztery lata, jak ją mieliśmy, nigdy nie działo się nic złego, na nic nie chorowała - wspomina pan Zbigniew.
Ogólnie jednak nie narzeka. Raz lepiej, raz gorzej, ale z hodowli koni da się żyć. Nie trzeba się martwić ASF, jak hodowcy trzody, czy też cenami mleka, które spędzają sen z powiek tym, co mają krowy.
- Pamiętam, że w czasach, kiedy litr mleka dochodził do 2 zł wszyscy dokoła nastawiali się na krowy. I pukali się w głowę: co ty, liczyć nie umiesz, że hodujesz te swoje konie? - opowiada. - Ale ja z moimi końmi pojadę to tu, to tam, a oni zza tego przysłowiowego krowiego ogona świata nie widzą.
Wiadomo, człowiek musi kalkulować, bo z czegoś trzeba się utrzymać. Ale, według Zbigniewa Słowikowskiego, najważniejsze to mieć taką pracę, którą się lubi, z której człowiek jest zadowolony. Do dziś pamięta opowieść swojego ojca, który tuż po Powstaniu Warszawskim pojechał do stolicy uczyć się na szewca. I jego kolega notorycznie narzekał, że musi studiować medycynę, bo rodzice tak chcą.
- Jak on się męczył! Najgorsze były sekcje zwłok, jeść przez to nie mógł - opowiada Słowikowski. - W końcu jednak postawił się rodzicom i zrezygnował ze studiów.
Sam przejął gospodarstwo od swojego dziadka. Bo konie to rodzinna tradycja Słowikowskich. Dziadek je hodował, a jego bracia służyli w kawalerii.
Jabłka ze stuletnich drzew
Gospodarstwo po dziadku przejął także Józef Budnik. To kilkanaście hektarów we wsi Grodziszczany w gm. Dąbrowa Białostocka. Teren położony na uboczu, ruchu tutaj nie ma. Idealne miejsce na tradycyjny sad i taki właśnie prowadzi pan Józef. Najstarsze jabłonie są z 1928 roku, kolejne dosadził dziadek w latach 50-tych XX wieku, a ostatnie - wnuk, ale też tylko dawne odmiany. W sumie drzew jest 120. Rośnie tu malinowa oberlandzka, kronselka, szara reneta czy kosztela - odmiany, o których młodsze pokolenie nawet nie słyszało, a których smak jest niezwykły, żadne jabłko kupione w markecie mu nie dorówna.
- Są nowe odmiany malinówki, ale to nie ten aromat - macha ręką pan Józef.
Żeby uzupełnić sad, jeździł na Podkarpacie, gdzie jest szkółka specjalizująca się w tradycyjnych odmianach. Jego jabłka nie są idealne, mają ubytki, ale są pyszne i zdrowe. Pierwsza zasada to zero oprysków. Gospodarz korzysta z dopłat w ramach PROW, jako producent tradycyjnych i ekologicznych owoców. To, co robi w sadzie, to wycinanie suchych gałęzi, koszenie trawy, bielenie pni i wreszcie, jesienią, zbiór.
- I jabłka rosną bez chemii - podkreśla. - Nawet traw nie wypalam, bo nie wolno.
Początkowo nic nie wskazywało na to, że zajmie się ogrodnictwem. Odkąd dziadek zmarł w latach 70-tych, gospodarstwo niszczało. Nie było komu zająć się ziemią. Ojciec był bowiem nauczycielem, a i sam pan Józef zajmował się czym innym. Przez dziesięć lat był urzędnikiem, a potem, pod koniec lat 80., jako pracownik spółki „Biebrza” skupował owoce i runo leśne, co pozwoliło mu poznać branżę. Także jego siostry nie widziały siebie na gospodarstwie. W końcu to on przejął rodzinne dziedzictwo, a wraz z nim stary sad. Dzisiaj uprawia jeszcze 10 ha porzeczki czarnej i czerwonej, 2 ha maliny, pół hektara truskawek oraz rabarbar. Miękkie owoce sprzedaje do chłodni, a ekologiczne jabłka - do przetwórni w Siemiatyczach. Albo do tłoczni, których w okolicy powstaje coraz więcej. No i ciągle ma coś do roboty, jak nie przy drzewach, to przy krzewach.- Ogrodnictwo trzeba lubić - podkreśla. Choć sam odkrył u siebie tę pasję dopiero po latach. Dziś z wszystkimi nowinkami jest na bieżąco - konsultuje się z ekspertami, jeździ na targi. - Pewien profesor doradził mi, że korony drzew powinny być jak największe. Usuwać można tylko suche gałęzie. Wtedy uzyskuje się dużą masę jabłek - tłumaczy. I nie narzeka, bo z ogrodnictwa da się nieźle żyć. Nie wyobraża sobie, że mógłby zajmować się takim rolnictwem jak większość - hodować trzodę czy siać zboże. - Tyle, że koledzy, którzy mają zboże teraz leżą i odpoczywają, a ja jeżdżę po polu i przycinam porzeczki - śmieje się.
Ma plany na rozwój gospodarstwa. Obok starego domu dziadka stoją już wyremontowane budynki gospodarcze. Może otworzy tam tłocznię soków? Ekologiczne jabłka już ma. Tyle, że na początek trzeba sporo zainwestować w maszynę.
Pana Józefa dręczy tylko jeden problem - komu zostawić gospodarstwo? - Póki ja jestem, będę to ciągnął - mówi. - Ale syn jest informatykiem we Francji, córka mieszka w Warszawie. Chyba, że im się kiedyś odmieni, tak jak mnie... A może będzie musiało przejść jeszcze jedno pokolenie.
O przyszłość swojej hodowli nie martwi się natomiast Zbigniew Słowikowski. Teraz pomaga mu średni syn Wojciech, bo w nim odezwała się rodzinna żyłka hodowcy koni. Ale to nie ten, który miał pierwotnie przejąć gospodarstwo. - Miał tu być najstarszy - opowiada hodowca. - Wytrzymał rok, ale było mu za ciężko. No i bał się koni.
Pamiętając jednak słowa swego ojca, pan Zbigniew nie zmuszał syna do pozostania na gospodarce. I chłopak poszedł na wojskowego. Ale w domu rośnie już młode pokolenie hodowców. Konie uwielbia najmłodszy syn Wojciecha - 6-letni Kubuś. Aż rwie się , by pomagać w gospodarstwie. Ma nawet małe widełki, którymi odgarnia z tatą obornik. Czy zimno, czy pada, nic mu nie przeszkadza, by wyjść do koni. - Wraca z przedszkola i pyta: dziadek, co dziś robimy? - opowiada z dumą pan Zbigniew.
Chłopiec ma też dużą wyobraźnię. To on wymyśla imiona źrebakom. Kiedy tylko jakiś się urodzi, od razu biegnie go zobaczyć. W ciągu ostatnich tygodni miał sporo pracy, bo stado powiększyło się o sześć źrebiąt.