Z Kingą Paruzel idziemy na spacer po Tarnowskich Górach
Kocha konie i dobrą kuchnię. Kinga Paruzel, finalistka programu „MasterChef”, autorka bloga i kilku książek kulinarnych zabrała nas na spacer po swoich rodzinnych stronach
Pochodzi z rodziny, która z pokolenia na pokolenie, nieprzerwanie od 1929 roku, zajmuje się fotografią. Ona też. Kinga Paruzel nie ukrywa jednak, że kuchnia i konie to pasje, które skradły jej serce. Rodowita tarnogórzanka, aktualnie mieszkająca w Zbrosławicach, wystąpiła w pierwszej edycji programu TVN „MasterChef”, w którym zajęła drugie miejsce. Choć świat stanął przed nią otworem, pojawiły się kolejne propozycje, a życie coraz częściej toczyło się na walizkach, to jedno się nie zmieniło. Baza, do której Kinga wraca. Jej rodzinne Tarnowskie Góry.
- Nigdy nie chciałabym się stąd wynieść na przykład do Warszawy. Jestem chyba największą lokalną patriotką i nie widzę innego życia poza tym miastem. Tarnowskie Góry mają przestrzeń i najpiękniejszy rynek w regionie. Zresztą nazywane są „Paryżem Śląska” - podkreśla Kinga Paruzel.
Zakład fotograficzny, a w nim stare zdjęcia miasta
W kwietniowy poranek spotykamy się w zakładzie fotograficznym Foto Melcer przy ulicy Krakowskiej 4 w Tarnowskich Górach. Firmę w 1929 roku założył Jan Melcer, dziadek Kingi. Był znaną i bardzo szanowaną osobistością w regionie. Przez wiele lat był Starszym Cechu Rzemiosł Różnych w Tarnowskich Górach, należał do Koła Artystycznej Fotografii (KAF). Spadkobierczynią zakładu fotograficznego została córka mistrza, Brygida Melcer Kwiecińska, a rodzinne zainteresowania podzieliła również Maja Kwiecińska-Skorupa, siostra Kingi. Nasza bohaterka nie mogła więc nie dołączyć do rodzinnego biznesu.
Choć spotykamy się jeszcze przed południem, drzwi zakładu praktycznie się nie zamykają.
- Są tu portrety, które wykonywał dziadek, są Tarnowskie Góry uchwycone na zdjęciach, pokazujących, jak kiedyś wyglądały. Od dziecka mamy wpajane, by dbać o historię tego miejsca i miasta - opowiada Kinga. Witamy się z jej siostrą, która od rana jest „na posterunku”.
- Każdy w naszej rodzinie jakoś podzielił się fotografią. Brat jest bardziej techniczny. Zajął się sprzedażą sprzętu fotograficznego. Jest bardzo blisko nas, bo w sumie budynek obok. Kinga z kolei zajmuje się fotografią żywności - opowiada Maja.
- Ale to też nie przyszło tak od razu. Na początku było tak, że nikt z nas nie chciał pracować w tym zawodzie - śmieje się Kinga.
Klientów w zakładzie fotograficznym pojawia się coraz więcej. Idziemy obejrzeć kolejne punkty dzisiejszego spaceru.
Idąc ulicą Krakowską w stronę rynku żartujemy, że to ulica, na której Kinga wyrabiała sobie kondycję. Biegała tu często z zakładu fotograficznego do sklepu.
- Ubolewam nad tym, że centra miast coraz bardziej zajmują teraz banki. A tymczasem na świecie jest tyle miast ze starówkami z przepięknymi kawiarenkami, restauracjami, luksusowymi sklepami. Jest też dużo rzemieślników. Cieszę się, że moja siostra kontynuuje rodzinną tradycję, bo tym samym pielęgnujemy miasto od tej dobrej strony - podkreśla Kinga.
Na ulicy Krakowskiej mijamy pomnik gwarka.
- To bardzo ciekawy pomysł, by w Tarnowskich Górach zrobić coś w stylu kolekcji krasnali we Wrocławiu. Co roku stawiane są tu nowe gwarki. Ten jest pierwszy, z 2013 roku, i wskazuje, jak dojść do rynku - opowiada Kinga.
- Wiele rzeczy podoba mi się w Tarnowskich Górach. Ratusz, domy podcieniowe, gdzie kiedyś kwitło rzemiosło. I te nasze małe sukiennice - wylicza Paruzel.
Ważnym punktem dla niej zawsze było coroczne święto miasta, czyli słynne Gwarki.
- Bardzo lubiłam pochody. Z tego powodu, że nasza firma mieści się przy głównej ulicy, miałam ułatwione zadanie, by je podziwiać - mówi z uśmiechem Kinga. - Najbardziej podobało mi się, gdy te pochody prezentowały część historyczną. Teraz Gwarki stały się taką bardziej masową imprezą. Nadal ją lubię, ale uważam, ze powinna bardziej prezentować lokalny biznes i pokazywać tarnogórskie zespoły. To, co mamy najlepszego - dodaje.
Wchodzimy do Cafe Silesia na tarnogórskim rynku. W środku prawdziwy tłum. Ale nie tylko z tego powodu, że pogoda podczas spaceru nas nie rozpieszcza.
- Tu naprawdę jest dobra kawa. Kiedy jestem u siostry, to zawsze tutaj przychodzimy - zdradza Kinga.
Kościół, park, a potem - pierogarnia Marii Ożgi
Na naszej drodze mijamy kościół pw. św. Apostołów Piotra i Pawła.
- W tym kościele działo się wszystko. Prawdziwa magia. Tutaj byłam chrzczona, miałam Pierwszą Komunię, byłam bierzmowana. I w końcu tu też był mój ślub - opowiada Kinga. - Z okna mojego domu widziałam dzwonnicę tego kościoła, a jego dzwony zwykle rano mnie budziły. Zresztą obojętnie, z której strony wjeżdża się do Tarnowskich Gór, zawsze widać ten charakterystyczny, niebieski kolor - podkreśla. Nie ukrywa, że wszędzie jest blisko. Jej dom rodzinny znajduje się praktycznie w centrum miasta, blisko parku miejskiego.
- Chcąc zobaczyć mamę, która sporo czasu spędzała w pracy, często przemierzaliśmy tę trasę, idąc z domu do zakładu fotograficznego - tłumaczy.
Na zainteresowanie historią Tarnowskich Gór duży wpływ miało pasja fotograficzna zarówno mamy, jak i dziadka Kingi.
- Dużo opowiadali mi o tym mieście. Choć i tak mam wrażenie, że wciąż mało o nim wiem - podkreśla.
Czy zmieniło się nastawienie mieszkańców do Kingi po jej udziale w programie „MasterChef”?
- Zawsze byłam chyba tak samo traktowana. Natomiast kiedy jeszcze pomagałam siostrze przy zdjęciach ślubnych, zdarzały się pytania, co ja tutaj robię. Miałam też takie sytuacje, gdy byłam większą atrakcją niż para młoda - śmieje się Kinga.
Kinga przyznaje, że nie może odciąć się od programu „MasterChef”, bo to jest część jej historii.
- Ale staram się pracować na własny rachunek. Teraz program ma już swojej kolejne edycje, w każdej z nich są uczestnicy, którzy mają takie same możliwości. I albo je wykorzystają, albo nie. Suma działań, które wykonujesz sprawia, w jakim jesteś miejscu. To już moje niezależne działania, że wydaję kolejne książki, niezmiennie prowadzę kulinarny blog, jestem gdzieś zauważana- dodaje.
Na kolejny punkt związany z „MasterChefem” nie musimy długo czekać. A to za sprawą Pierogarni na ulicy Gliwickiej, którą prowadzi inna finalistka tego programu, Maria Ożga.
Stajnia w Zbrosławicach, a w niej dwa konie Kingi
Kierujemy się w stronę parku miejskiego. Mijamy dom rodzinny Kingi i szkołę podstawową, do której nasza bohaterka często przechodziła... przez dziury w płocie.
Kinga wskazuje na przydrożną cukiernię. - Latem często zasypiałam przy otwartym oknie. I nocą czułam zapach biszkoptu. Więc siłą rzeczy musiałam zacząć gotować - podkreśla z uśmiechem.
Tuż przed wejściem do parku jest przystanek autobusowy, z którego Kinga jeździła na studia na GWSH w Katowicach.
W samym parku Kinga spędzała sporo czasu. - Tu jeździłam na rowerze, tu wychodziłam z psem na spacer, tu biegałam. W tym parku też jest taka mała górka, z której zjeżdżałam na sankach i uczyłam się jeździć na nartach. Teraz często organizowane są tutaj popularne śniadania na trawie - wylicza. - Zawsze zazdrościłam Warszawie, że tam kult jedzenia jest tak mocno rozwinięty. I jest celebracja jedzenia. A teraz coraz bardziej my to podchwytujemy - dodaje.
Prawie z wypiekami na twarzy Kinga pokazuje miejsca, gdzie kwitły róże, albo gdzie rosną drzewa migdałowe, które w maju zakwitną na różowo.
- Zachwycam się, że w Tarnowskich Górach jest tyle miejsc zielonych. Dużo osób myśli, że my tu żyjemy między kominami, cegłą i węglem. A Śląsk to dla mnie jedno z najbardziej zielonych miejsc - dodaje. W parku jest też kort tenisowy, na którym Kinga grywała będąc dzieckiem.
Na finał naszego spaceru zostawiamy znajdujące się kilka kilometrów od Tarnowskich Gór Zbrosławice. Tu Kinga mieszka z mężem Adamem i tu oddaje się kolejnej pasji, czyli jeździectwu. Jak kiedyś stwierdziła, stajnia i kuchnia to dwa miejsca, w których totalnie odpoczywa. Wielką miłość do koni zaszczepił w Kindze jej tata.
- Miałam chyba 5 lat, kiedy zaczęłam jeździć konno. Cała nasza rodzina jeździła na koniach. Jedni bardziej, inni mniej. Ja najbardziej w tym wytrwałam. Na początku to były jazdy rekreacyjne. Z czasem pojawiły się zawody. W samych Zbrosławicach jest około 5-6 stajni. Zresztą, pokażę wam moje dwa konie! - zaprasza Kinga Paruzel.
Pierwszy koń ma na imię Reseda. Kinga czasami żartobliwie nazywa ją „Królowa Matka” Ma już 23 lata. Drugi koń, córka Resedy, to Ryoko. Ma 10 lat. Do naszego zdjęcia pozują niczym wytrawne modelki. - To są zwierzęta, które nie muszą mieć złotych klamek i marmurów. Najlepiej czują się, gdy mają ruch, karmę i swój bezpieczny boks. Ta stajnia ma swój klimat - opowiada .
Kinga nie ukrywa, że jeździectwo wyrobiło w niej organizację i szacunek.
- To sport, który wymaga elegancji, czystości, dbałości i szacunku do zwierząt. Zawsze musiałam odrobić lekcje i wtedy dopiero mogłam jechać do stajni. To nauczyło mnie organizacji czasu. Lubię wszystko sobie zaplanować, wiedzieć co mnie czeka - podsumowuje.
***
Kinga Paruzel Finalistka I polskiej edycji programu „MasterChef.” Pasjonatka zdrowej kuchni. Autorka kulinarnego bloga: kingaparuzel.pl Na koncie ma cztery książki: „Nie... zwykła kuchnia. Bo każdy jest inny”, „Nie... zwykła kuchnia. Więcej smaków”, „Fit słodkości”. Najnowsza książka „Dieta ze smakiem” ukazała się 11 kwietnia tego roku.