Z dymu wyłonił się nagi, poparzony mężczyzna. Błagał o pomoc
5 kwietnia 2021 r. Noc. Mieszkańców bloku w centrum Szczecina budzi dzwonek domofonu. Pan Krzysztof z IX piętra postanawia sprawdzić, co się dzieje. Tego widoku nie zapomni już nigdy.
- Poczułem lekki zapach spalenizny, a po otwarciu drzwi silniejszy. Zszedłem na półpiętro. Z dymu i pogorzeliska na klatce wyłonił się cały nagi i spalony człowiek. Nie wierzyłem własnym oczom. Niesamowite było, że mówił logicznie i poprosił pomoc - wspominał lokator, który w noc między pierwszym a drugim dniem świąt wielkanocnych rok temu na dźwięk domofonu podniósł słuchawkę, a kiedy stwierdził, że nikt się nie zgłasza, zaniepokojony wyszedł z mieszkania.
Tajemniczym nagim mężczyzną okazał się bezdomny, Władysław G. Zmarł od poparzeń kilka dni później. Szybko okazało się, że ktoś go podpalił. Według prokuratury zrobili to dwaj bracia P., mieszkańcy tego samego bloku, w którym bezdomny nocował na klatce.
Proces w tej bulwersującej sprawie rozpoczął się przed Sądem Okręgowym w Szczecinie. Jest poszlakowy, bo nie tylko nie ma bezpośrednich świadków, ale też nie udało się ustalić nawet substancji, którą podpalono Władysława G.
Na ławie oskarżonych zasiedli Michał i Robert P. Mają po około 30 lat. Bezdzietni kawalerzy, wcześniej karani, edukację skończyli na gimnazjum, a na życie zarabiali ponoć na budowach. Według sąsiadów urządzali w mieszkaniu głośnie imprezy, w trakcie których wylatywały przez okno sprzęty domowe. Sąd zabronił w piątek robienia im zdjęć. Od roku siedzą w areszcie.
Ich wersja zdarzeń jest spójna od pierwszego przesłuchania.
- Spaliśmy w domu. Na klatce nie widzieliśmy nikogo. Po 6 rano przyszła policja i nas zatrzymała - twierdzą.
Jednak prokuratura nie ma wątpliwości, że to właśnie oni zabili człowieka ze szczególnym okrucieństwem.
Blok
Ulica Matejki. Samo centrum Szczecina. Kilka wysokich bloków z wielkiej płyty, tzw. wieżowców. Oprócz domofonu przy drzwiach wejściowych do bloku, na każdym piętrze są następne, bo mieszkania od klatki schodowej oddzielają wyposażone w nie drzwi. To dlatego szukający pomocy człowiek nie mógł pukać bezpośrednio w drzwi mieszkań, tylko naciskał przyciski domofonów.
Wsiadamy do windy. Zatrzymujemy się na szóstym piętrze. Drzwi oddzielające klatkę od mieszkań są nadpalone. Nie wiadomo, kto to zrobił, choć ponoć stało się to jeszcze na długo przed tragedią.
- My nie mamy z tym nic wspólnego - zapewniają bracia P.
Idziemy po schodach na półpiętro między ósmą a dziewiątą kondygnacją. To tutaj doszło do podpalenia mężczyzny. Zapach spalenizny wywietrzał, ale na posadzce widać czarne ślady. Nie wiadomo jednak, czy to pozostałości po tragedii. Choć w bloku od kilku lat zimą na klatkach nocowali bezdomni, Władysława G. żaden z mieszkańców nie widział tu wcześniej.
Wersja prokuratury
Zdaniem śledczych było tak. Około godziny 4 nad ranem Władysława G., śpiącego na klatce schodowej, obudziła dwójka podejrzanych, która domagała się pieniędzy. Gdy odpowiedział, że nie ma, oblali go nieznaną substancją i podpalili.
Bezdomny ugasił się sam i zaczął dzwonić do mieszkań po pomoc. Zareagował jeden z mieszkańców budynku, Krzysztof Z. z IX piętra.
- Najpierw usłyszałem dźwięk domofonu, ale nikt nie odpowiedział. Potem otworzyłem drzwi na klatkę i poczułem zapach dymu. Było silne zadymienie. Dochodziło z półpiętra. Zszedłem tam i zobaczyłem straszny widok. Z dymu i pogorzeliska wyszedł nagi mężczyzna, który był cały poparzony. Jego słowa zapamiętam do końca życia „czy mógłby pan wezwać pogotowie, bo mnie podpalili”. Był bardzo przytomny i logiczny. Martwił się nawet, że na półpiętrze nadal może być ogień - opowiadał w sądzie Krzysztof Z.
Zadzwonił po sąsiada, Grzegorza S., którego żona natychmiast wezwała pogotowie i policję.
- Przyniosłem krzesło, aby poparzony mężczyzna usiadł. Powiedział, że jest bezdomny, że obudziło go dwóch ludzi, spytali, czy nie ma jakichś pieniędzy. Gdy zaprzeczył, oni wylali na niego jakąś butelkę i podpalili - zeznawał w sądzie Grzegorz S.
Po kilkunastu minutach po tej rozmowie Władysław G. zaczął czuć się coraz gorzej. Jak się potem okazało, miał rozległe oparzenia II i III stopnia niemal dziewięćdziesięciu procent powierzchni ciała oraz dróg oddechowych.
Trafił do Centrum Leczenia Ciężkich Oparzeń i Chirurgii Plastycznej w Gryficach. Zmarł tydzień później.
Braciom P. prokuratura zmieniła zarzuty z usiłowania zabójstwa na zabójstwo. Grozi im dożywocie.
Wersja braci P.
W mieszkaniu braci P. (znajduje się kilka pięter niżej od miejsca tragedii) policjanci znaleźli kanister i niebieską butelkę. W obu były łatwopalne substancje. Z protokołu przeszukania wynika, że butelka stała na stole. Oskarżeni twierdzą, że to nieprawda, bo od miesięcy miała stać w szafie.
- Kanister ukradliśmy dawno temu na ul. Odzieżowej, w butelce był płyn do piły naszego kolegi. Nie mamy nic wspólnego z tym podpaleniem - zapewniają.
Dowodem w sprawie jest też ścierka, którą znaleziono w mieszkaniu braci, w reklamówce na śmieci. Robert P. twierdzi, że wytarł nią tajemniczą ciecz, którą ktoś miał rozlać im przed drzwiami kilka godzin przed tragedią. Prokuratura nie wierzy w tę wersję. Obrońcy oskarżonych nie wykluczają, że ktoś skonfliktowany z braćmi mógł ich wrobić. Dlatego bardzo chcą wiedzieć, z kim byli skłóceni. Oskarżeni również twierdzą, że ktoś mógł ich w to celowo wmieszać.
- Tego dnia pojechałem autobusem do mamy na śniadanie. Brat został w domu. U mamy byłem około godziny. W międzyczasie zadzwonił kolega, Piotr W. Umówiliśmy się, że przyjadę do niego na działkę. Zanim to zrobiłem, wróciłem jeszcze do domu zostawić jedzenie, które dała mama. Brat nie był jeszcze gotowy, więc sam pojechałem na ulicę Hożą na działkę do Piotrka. Tam wypiliśmy ze dwa piwa. W międzyczasie dojechał brat Robert. Pogadaliśmy jeszcze trochę i wróciliśmy do domu - twierdzi Michał P.
Podczas drogi powrotnej Robert miał opowiedzieć bratu, co zdarzyło się kilka godzin wcześniej przed drzwiami ich mieszkania.
- Byłem pod prysznicem. Ktoś zadzwonił do drzwi. Gdy otworzyłem, nikogo nie było, ale przed drzwiami była rozlana jakaś plama. Wziąłem ścierkę i ją starłem - opowiadał bratu.
Dlaczego opowiedział Michałowi tak banalną historię? Ścierka, o której mówił, to ta sama, którą policjanci znaleźli nad ranem w śmieciach i jest dowodem w sprawie. Czy naprawdę ktoś rozlał coś pod ich drzwiami? Co tak naprawdę Robert P. nią starł?
Oskarżeni twierdzą, że po powrocie z działki już nie wychodzili z domu. W ich wersji do nocy jeden siedział przed komputerem, drugi przeglądał telefon.
- Obudziłem się w nocy, żeby coś zjeść i pójść do toalety. Widziałem przez okno, jak pod blok przyjechała karetka i kogoś zabierali. Ale nic w nocy nie słyszałem. Nikomu nic nie zrobiliśmy - zapewniał Michał P. Zarzucał policjantom, że zbyt swobodnie prowadziła przeszukanie mieszkania po ich zatrzymaniu.
- Wzięli butelkę z szafy sami. Wcale nie stała na stole, jak napisano w protokole przeszukania. Jakie dowody macie przeciwko nam? - pytał.
Kamery
Sąsiedzi są podzieleni w opiniach o zachowaniu braci P. Niektórzy nie mają do nich zastrzeżeń, inni tak. Jedną z takich osób jest Grzegorz S., który zamontował nawet kamerę w obawie o swój samochód.
- Zdarzało się, że z ich mieszkania leciały na ziemie różne sprzęty. Stali przed klatką schodową w kilka osób i pili piwo. Nie było to miłe. Zamontowałem jedną kamerę z widokiem na klatkę schodową, a drugą na parking, aby chronić samochód - opowiadał.
Przed oddaniem nagrań policji, przejrzał je. Z kamery skierowanej na klatkę schodową widać błysk w chwili, gdy sprawcy podpalili bezdomnego. Kilka minut wcześniej widać, jak Władysław G. wychodzi z windy na klatkę. Z kamery skierowanej na dwór widać z kolei, jak kilka minut wcześniej bezdomny podchodzi do bloku. Kamera nie obejmuje jednak samego wejścia, dlatego trudno stwierdzić, czy oprócz bezdomnego ktoś jeszcze wchodził do bloku.
- Analizując nagrania z obu kamer, doszedłem do wniosku, że na jednej widać, jak bezdomny wchodzi do bloku, bo na drugiej chwilę potem widać, jak wysiada z windy. Jednak nikogo więcej kamery nie nagrały. Potem ten bezdomny mówił, że go wszystko boli od poparzenia, był cały czarny. Był przerażony sytuacją, a jednocześnie martwił się, że na półpiętrze nadal może być ogień. Poszedłem tam i faktycznie było trochę ognia, który ugasiłem - mówił Grzegorz S.
Władysław G., zanim stracił przytomność, poszedł jeszcze osobiście sprawdzić, czy pożaru już faktycznie nie ma. Policjantom zdążył powiedzieć, że został podpalony przez dwie osoby. Ponoć były ubrane w kurtki. Dlaczego bracia P., jeśli byli w domu, mieliby zakładać kurtki? To kolejna zagadka do rozstrzygnięcia przez sąd.