Z darami dla Węgrów poleciał Henryk Kafarski ze Starosielc
Henryk Kafarski, pilot pochodzący ze Starosielc, jako pierwszy poleciał samolotem z darami od Polaków dla walczących Węgrów w październiku 1956 roku. Transport pokazała Polska Kronika Filmowa. - To mój brat cioteczny - mówi Jarosław Suszko. - Z okazji 60 rocznicy Października chciałem o nim opowiedzieć, bo zasługuje na to. Był wspaniałym pilotem, wiele przeżył w dzieciństwie, jego życie zakończyło się tragicznie.
Jarosław Suszko przyniósł do redakcji zdjęcie zrobione na Krywla-nach 23 sierpnia 1956 roku. - Okazją, by je pokazać była fotografia zamieszczona dwa tygodnie temu w Albumie, na której widać punkt zbiorki pieniędzy dla walczących Węgrów na Rynku Kościuszki. - Jednym z pierwszych pilotów z Polski, który poleciał samolotem z darami do Budapesztu był Henryk Kafarski, mój brat cioteczny - mówi pan Jarosław.
Na zdjęciu jest jeszcze lato. Ma on dziewięć lat, za nim stoi Henryk Kafarski, obok jego koledzy z załogi samolotu, którym przylecieli do Białegostoku. W tle drewniany hangar na Krywlanach.
- Pamiętam, że to było w Dzień Lotnictwa - opowiada pan Jarosław. - Mieszkaliśmy w Starosielcach, była sobota, szedłem ulicą Sienkiewicza, tak się nazywała obecna ulica Św. Andrzeja Boboli i raptem widzę leci samolot. Dwusilnikowy, na bardzo małej wysokości. Wiedziałem, że to Henryk przyleciał, no bo kto inny. Powiedziałem w domu, no i oczywiście zaraz pędem na lotnisko. Ze Starosielc dojechałem autobusem numer 6, przed cerkwią na Lipowej, która wtedy nosiła nazwę Stalina, był przystanek końcowy. Stamtąd ruszyłem na piechotę w stronę lotniska. Rzecz jasna, Białystok wyglądał wówczas inaczej. Mickiewicza to była brukowa ulica, z rynsztokami po bokach. Kierowałem się tym, że latały w tamtym kierunku małe samoloty, to był mój jedyny azymut. Trafiłem i spotkałem Henryka. Dla dziewięcioletniego chłopaka to był wyczyn nie lada.
Nie pamiętam, jak dokładnie wyglądało to nasze spotkanie, w każdym bądź razie on mnie zabrał do samolotu, posadził za kabiną, pokazał wszystko. Byłem taki dumny i szczęśliwy - uśmiecha się pan Jarosław.
Nadeszła jesień i pamiętne wydarzenia na Węgrzech. Po dojściu do władzy Gomułki, kiedy Polacy domagali się zmian, 23 października studenci w Budapeszcie zorganizowali manifestację popierającą nasze dążenia. Wiec szybko przerodził się w rewolucję. Do studentów dołączyli robotnicy, mieszkańcy, domagali się zmian, demokracji, wolności. Węgrzy mieli nadzieję, że uda im się wyzwolić spod radzieckiej dominacji. Niestety powstanie po krótkotrwałym sukcesie 10 listopada zostało krwawo stłumione przez wojska sowieckie. Wjechały czołgi i tratowały ludzi na ulicach. Zginęło ponad 2,5 tys. osób. A potem w wyniku represji komunistycznych po zdławieniu powstania tysiące osób straciło życie lub trafiło do więzienia na wiele lat.
Polacy w całym kraju bardzo się solidaryzowali z walczącymi Węgrami, oddawano masowo krew, zbierano żywność , pieniądze na leki. Punkty zbiórki zorganizowano też w Białymstoku, studenci Akademii Medycznej masowo oddawali krew.
- I któregoś razu siostra zobaczyła Henryka w Polskiej Kronice Filmowej. Pokazywano właśnie samolot z Polski z darami dla Węgrów. Jest w jakiejś ósmej sekundzie - opowiada pan Jarosław. - Zgłosił się na ochotnika. Na filmie widać zrujnowany Budapeszt, wszędzie gruzy, wybite szyby w oknach, czołgi, rannych ludzi w szpitalach, ale i entuzjazm na ulicach. Początkowo w Polsce wydarzenia te przedstawiane jako słuszny zryw narodu węgierskiego, z czasem to oczywiście się zmieniło, obowiązywała cenzura.
- Podziwiałem Henryka, był dla mnie idolem - nie kryje pan Jarosław. - Jego matka i mój ojciec byli rodzeństwem. Nasz dziadek przyjechał do Starosielc, jak zaczęto budować KZKS Kolejowe Zakłady Konstrukcji Stalowych jeszcze za cara. Nitował z innymi robotnikami mosty. Był świetnym fachowcem. Z jednej pensji kolejarskiej wybudował dom i urządził wszystkie sześcioro dzieci. Tak dobrze wtedy płacili. Ojciec mój ze jednym ze swoich braci w 1935 roku zaczęli budować dom bliźniak, przy Szosie do Jeżewa, obecnej ul. Popiełuszki naprzeciw młyna Stefana Flisa, ale wybuchła wojna i nie zdążyli skończyć. Ojciec jak poszedł do wojska w 1939 roku, to wrócił dopiero w 1946. Walczył w armii Andersa. Mama przez ten czas musiała sama radzić. Bracia ojca mieli firmę betoniarską, mama robiła tam dachówki, bardzo pomagał jej też teść, mój drugi dziadek, potem pracowała jako konduktorka.
Henryk był dużo starszy ode mnie, urodził się w 1930 roku, ja w 1947 roku. W dzieciństwie wiele przeżył. W czerwcu 1941 roku rodzice wysłali go na kolonie letnie do Druskiennik. Ciocia opowiadała, że dużo dzieci wtedy pojechało, nikt nie pomyślał, że może coś się stać. Ale akurat Hitler wypowiedział wojnę Stalinowi, Niemcy zaczęli bombardowanie, most w Grodnie został zerwany i pociąg z kolonistami zamiast do Białegostoku skierowano na Baranowicze. Tamtędy też nie było przejazdu. Kazano jechać dalej. A dalej była już Rosja. Kazachstan, Syberia. I tak Henio znalazł się na zesłaniu, całe sześć lat. Ciocia z wujkiem strasznie rozpaczali. Nie wiedzieli przecież, co się z nim dzieje.
Wrócił jako dorosły chłopak. Ciągnęło go do latania. Wyjechał do Warszawy, skończył technikum lotnicze , zaczął pracować w PLL LOT, w wieku 26 lat został kapitanem. Latał na rejsach krajowych.
Niestety los nie okazał się łaskawy dla Henryka Kafarskiego. 19 grudnia 1962 roku zginął w katastrofie. Informacje o tej tragedii można znaleźć w internecie. Był to Vickers Viscount Typ 804 SP-LVB, jeden z trzech zakupionych wtedy przez polski rząd samolotów od brytyjskiej linii BUA (British United Airlines). Rejs Bruksela -Warszawa, z międzylądowaniem w Berlinie. “Na pokładzie znajdowało się 28 pasażerów - pisze Karol Placha-Hetman.- Załoga: kpt Mieczysław Rzepecki, wówczas jeden z najmłodszych pilotów w PLL LOT, ale miał już przeleciane w powietrzu 2 500 000 km, drugi pilot Henryk Kafarski, instruktor-kontroler Józef Marczyk oraz dwie stewardesy: Maria Kowalik i Halina Breitkoph-Kieszkowska.
Lot przebiegał bezproblemowo. O godzinie 17.55 samolot wystartował z Berlina. Jednak nad Warszawą warunki pogodowe były bardzo złe. Około 19.20 załoga otrzymała zezwolenie na lądowanie. Pierwsze podejście było nieudane (samolot leciał za wysoko) i załoga skierowała maszynę na drugi krąg. Po 4 zakręcie samolot, będąc już na prostej, niespodziewanie utracił wysokość. Spadł z wysokości 60-70 m. Z impetem uderzył w ziemię, odbijając się następnie od zamarzniętej ziemi. Skręcił ostro w lewo. Od kadłuba odpadły skrzydła i fragment ogona. Sunąc już po ziemi z dużą prędkością stanął w płomieniach. Po zatrzymaniu eksplodowały zbiorniki paliwa”. Nikt nie przeżył.
Henryk Kafarski miał zaledwie 32 lata. - Zostało mi po nim tylko to jedno zdjęcie - pokazuje Jarosław Suszko. - Rzadko przyjeżdżał do Białegostoku, tylko na jakieś rodzinne okazje, był zajęty, wiele latał, a i wówczas tak często się nie fotografowano jak teraz.