Skupuje długi, albo pożycza pieniądze. A później przejmuje majątki dłużników. - Uważajcie, on nie ma Boga w sercu- przestrzega Kazimierz Kazimierski z gm. Bakałarzewo.
Mężczyzna z płonącego domu wybiegł tak, jak stał. Gołe i bose pozostały też dwie inne rodziny, którym „pomógł” Jarosław M. Obie, pod osłoną nocy uciekały ze swoich domów. Jedna rodzina podjęła walkę o odzyskanie gospodarstwa. Zgłosiła sprawę suwalskiej prokuraturze, a ta sprawdza, czy nie doszło do oszustwa.
Znęcał się? Prokurator to ustala
Kazimierz Kazimierski pochodzi z Kamionki Starej (gm. Bakałarzewo). Tam się urodził i wychował. Tam też przejął po rodzicach 18-hektarowe, zadbane gospodarstwo rolne. - Jeśli tata widzi jak ono teraz wygląda, przewraca się w grobie - mówi mężczyzna.
Dodaje, że nie szczędził sił, by uprawiać ziemię i hodować zwierzęta. Kilka lat temu podupadł na zdrowiu i uznał, że pora przekazać majątek synowi Mariuszowi. Co wydarzyło się cztery lata temu, trudno powiedzieć. Mariusz twierdzi, że spotkał Jarosława M. przypadkiem, w Olecku. Znali się ze szkoły, poszli na piwo.
- Wypił je i stracił pamięć - opowiada pan Kazimierz. - Nie było go w domu dziewięć dni. Nie pamięta co w tym czasie robił.
Wkrótce okazało się, że zaciągnął u Jarosława M. 200 tysięcy złotych pożyczki. A w zastaw dał ojcowiznę. Pieniędzy nie spłacił, więc w minionym roku do drzwi Kazimierskich zapukał nowy właściciel majątku. - Nie ukrywał, że lokatorzy są mu nie na rękę - dodaje pan Kazimierz. - Tyle tylko, że ja posiadałem prawo dożywotniego mieszkania w tym domu. Poza tym, dokąd miałem iść?
Właściciel gospodarstwa zaczął robić w nim porządki. Wyciął drzewa, rozwalił płoty. Zaczęły też płonąć murowane budynki gospodarcze. A kilka dni po świętach z dymem poszedł dom. Tego dnia, jak mówią mieszkańcy Kamionki Starej, Jarosław M. przyjeżdżał w towarzystwie swoich znajomych do wsi dwukrotnie. Wynosił meble, wymieniał zamki, robił porządki w domu. Twierdził, że chce w nim zamieszkać.
Kwadrans później dom zaczął płonąć. Strażacy stwierdzili, że było to podpalenie. Sprawą zajęła się Prokuratura Rejonowa w Suwałkach. Jak mówi jej szefowa Izabela Sadowska-Rejterada przyczynę pożaru ustalą eksperci. Na podstawie tych opinii śledczy zdecydują co dalej: przedstawić zarzuty, czy umorzyć postępowanie. Niezależnie od tego prokuratura sprawdza, czy Jarosław M. znęcał się nad Kazimierskim. Śledztwo w tej sprawie też jest w fazie początkowej.
Płaciła, ale do... ręki
Krystyna Malinowska wraz z mężem mieszkała w Nowych Motulach (gm. Filipów). Miała ładne siedlisko i trudności finansowe. Rok temu domowy budżet ratowała pożyczką u znajomej, ale mijał termin zwrotu pieniędzy.
- Koleżanka poradziła nam, żebyśmy w sprawie kolejnej pożyczki skontaktowali się z Jarosławem M. - opowiada kobieta. - Zadzwoniliśmy pod wskazany numer.
Szybko się dogadali. Wzięli 35 tysięcy złotych, a w zastaw dali siedlisko. Malino-wska mówi, że w chwili podpisywania dokumentów była wdzięczna i M., i Bogu, że tak dobrze trafiła. - To młody, ale bardzo kompetentny człowiek. Sypał paragrafami, znał się na prawie i przestrzegał przed oszustami - opowiada. - Cieszyłam się, że tak dobrze trafiliśmy.
Twierdzi, że pieniądze spłacała zgodnie z umową. Tyle tylko, że... do ręki, a to oznacza, że bez potwierdzenia.
- Przyjeżdżał po kolejne raty - dodaje. - Zdziwiłam się trochę, że nigdy nie chciał brać pieniędzy przy osobach trzecich. Nawet, gdy w domu był tylko syn, to sugerował, żebyśmy rozliczali się na podwórku.
Jakiś czas później poprosił o zmianę umowy. Tłumaczył, że musi zawrzeć ją u notariusza, by nie czepiała się „skarbówka”. W drugim dokumencie znalazł się zapis, że jeśli Malinowscy nie spłacą pożyczonych pieniędzy to M. przejmie ich siedlisko. I tak się stało.
- Przyjechał w końcu minionego roku i stwierdził, że nie oddaliśmy ani grosza kredytu - dodaje rozmówczyni. - A to, co przekazywaliśmy to czynsz w wysokości 1700 zł miesięcznie. Dodatkowo, doliczał 70 złotych za każdy przyjazd do gospodarstwa.
Malinowska mówi, że później było już coraz gorzej. Jarosław M. przyjeżdżał do wsi z kolegami i demolował dom. Gdy zaczął ciąć kafelki w kuchni, gospodarze wezwali policjantów. Ale ci tylko wzruszyli ramionami. Stwierdzili bowiem, że właściciel majątku ma prawo robić w nim to co chce.
- Tuż przed Bożym Narodzeniem wszystko wyniósł z domu na podwórko - dodaje. - Potwornie się baliśmy. W środku nocy uciekliśmy do córki.
Gdy kilka dni później przyjechali po ubrania, nie mogli wejść do środka. W drzwiach były wymienione zamki.
Malinowska mówi, że na początku tego roku ich siedlisko zostało wystawione na sprzedaż. Najpierw za 240 tysięcy złotych. Później cena ostro szła w dół. Ostatecznie majątek trafił w obce ręce za około 80 tysięcy zł. Dzisiaj Malinowscy mieszkają kątem u córki. A w połowie stycznia tego roku ich adwokat zgłosił sprawę suwalskiej prokuraturze. - Zawiadomił o podejrzeniu popełnienia oszustwa - precyzuje prokurator Izabela Sadowska-Rejterada. - Prowadzimy czynności w tej sprawie.
Odkupił dług od komornika
Tomaszewscy to starsi, mocno schorowani ludzie. Przez wiele lat gospodarowali we wsi Wysokie (gm. Wiżajny). Gdy nie mieli sił pracować, przekazali majątek synowi. W akcie notarialnym zastrzegli, że mają prawo mieszkać do końca życia w domu. W minionym roku przeżyli gehennę. Okazało się, że syn popadł w tarapaty finansowe. Sprawa trafiła do komornika, a ten sprzedał zobowiązanie Jarosławowi M.
Nowy właściciel zaś zaczął „umilać” życie lokatorom.
A od Jarosława M. gospodarstwo odkupił jeden z mieszkańców wsi.
Jarosław M. pochodzi z gminy Bakałarzewo
Gdzie obecnie przebywa, nie wiadomo. Jego ojciec twierdzi, że w rodzinnej wsi nie pojawia się od dawna. Sugeruje, że być może syn wyjechał za granicę i zapewnia, że wszystkie transakcje były zgodne z prawem. - Syn posiada dużo ziemi na różnych gminach i nic złego tam się nie dzieje - zapewnia.
Udało nam się ustalić numer telefonu do Jarosława M., ale mimo prób dodzwonienia, ten go nie odbierał. Nie odpowiedział też na sms.