Rozmowa z WOJCIECHEM WARSKIM, przewodniczącym Konwentu BCC.
Do końca lipca trwa tzw. okienko transferowe, kiedy możemy decydować, czy niewielka jej część trafi do OFE. Czy po zapowiedzi premiera Morawieckiego o likwidacji jakikolwiek wybór ma sens?
Chyba założeniem wszystkich tych programów, zarówno poprzednio ze strony rządu Donalda Tuska, jak i teraz rządu Beaty Szydło jest to, że najprawdopodobniej ludzie nic nie będą robili. O ile w przypadku poprzedniego zamachu na OFE, tak to nazwijmy, był jakiś punkt decyzyjny i rządzący się chyba zdziwili, jak jednak wiele osób zadeklarowało pozostanie w OFE, to teraz to założenie jest podobne i może się sprawdzić.
Dwa lata temu pozostanie w OFE zadeklarowało około 3 mln osób. Teraz, do 1 lipca, złożono 40,5 tys. oświadczeń. Z tego 38,8 tys. na OFE.
Jest tak duża dezorientacja, tak mało wiadomo, co w praktyce oznacza to rozwiązanie dla uczestników OFE, że pewnie wszyscy się poddadzą i nie będą nic robili.
Czy po tym, co zaprezentował premier Morawiecki, Pana zdaniem, przyszłość OFE jest przesądzona?
Jest przesądzona, bo zostały podjęte decyzje polityczne, które muszą doprowadzić do zniszczenia OFE. Przede wszystkim nie zlikwidowano mechanizmu tzw. suwaka, czyli stopniowego przenoszenia do ZUS oszczędności osób, które mają 10 lat do emerytury. A to jest stały odpływ środków z OFE. Suwak wprowadzono decyzją polityczną i decyzją polityczną można było go nawet nie tyle znieść, ile złagodzić. Nie na 10, ale na 5 lat przed emeryturą. Dałoby to szansę OFE zbilansowania się, ale takiej decyzji nikt nie podjął.
Wicepremier odciął się od określenia, że OFE zostaną znacjonalizowane, bo większa część zgromadzonych pieniędzy ma być zapisana na indywidualnych planach emerytalnych, jednak niewiele będą się one różniły od OFE.
Zacznijmy od tego, mamy do czynienia z dwiema kwotami. Jedna część to 25 proc. zgromadzonych środków i druga część, czyli 75 proc. Zastrzegam jednak, że rozmawiamy o tym, jak ja rozumiem propozycję na podstawie dostępnej wiedzy.
Te 25 proc., czyli około 35 mld zł, zostanie przeniesione do Funduszu Rezerwy Demograficznej. De facto, te pieniądze będą skonsumowane na bieżące wypłaty emerytur. Zmniejsza tym samym ciężar dla budżetu, zmniejsza się bowiem wielkość dopłaty do emerytur. Wiadomo, że od dawna system się nie bilansuje. O tych pieniądzach można powiedzieć, że zostaną znacjonalizowane, tu wicepremier minął się z prawdą.
A druga, trzy razy większa część?
To jest przedmiot najciekawszych dociekań. Ta kwota, około 100 mld zł, rzeczywiście nie będzie znacjonalizowana. Ona nawet będzie sprywatyzowana. W tym sensie, że środki, które Trybunał Konstytucyjny uznał za publiczne przejdą na konta konkretnych osób, choć będą one miały ograniczoną władzę nad nimi.
Zarządzać tymi pieniędzmi teoretycznie mają firmy prywatne. I tu chyba jest pies pogrzebany: w sposobie, w jaki fundusze i firmy prywatne będą dobierane, w co będą inwestowały. Można domniemywać, że m.in. te środki będą zarządzane tak, jak w tej chwili są zarządzane spółki skarbu państwa. Czyli nie tam gdzie zysk, ale gdzie misja.
To gdzie jest tu miejsce na dobro przyszłych emerytów i wysokość ich emerytur?
Jestem dziwnie spokojny, że ostatecznym celem wcale nie jest dobro emerytów, bo oni nic z tego nie będą mieli. Zapowiedź podobno wyższych emerytur bierze się bowiem z czego innego: z podwyższenia składki emerytalnej. Celem jest położenie ręki na tych ponad 30 miliardach zł przeniesionych do FRD. Są to pieniądze, które nie tylko odciążają budżet, ale poprawiają też wskaźniki zadłużenia i dają przestrzeń na kolejne zadłużanie. To cały czas sprowadza się do finansowania bieżących wydatków socjalnych rządu. Gdzieś musi przecież znaleźć pieniądze na to, by jednocześnie wypłacać emerytury, finansować 500 plus, obniżać wiek emerytalny i pewnie znajdzie się jeszcze kilka innych, nośnych społecznie celów.