Stanisław Gubała z Przyborowa jest przekonany, że tego, czym jest wojna, nie zrozumie nikt, kto jej nie przeżył. I bardziej myśli o losie cywilów niż żołnierzy...
Ta historia zaczyna się w niewielkiej podkieleckiej wsi. To stamtąd Stanisława Gubałę wywieziono na przymusowe roboty w Chojnej. Później wraz z bratem - 10 grudnia 1944 roku - skierowano go do Przyborowa, podobnie jak grupę innych Polaków oraz Włochów. Byli przekonani, że przywieziono ich nad Odrę do kopania okopów. Tymczasem, ponieważ wraz z bratem byli szewcami, trafili do sporego zakładu szewskiego, w którym pracowało sześciu przymusowych pracowników. Oprócz czterech Polaków było to dwóch Francuzów.
- Właściciel, mimo że był nawet członkiem partii nazistowskiej, bardzo dobrze się z nami obchodził - wspomina pan Stanisław. - Mieszkaliśmy u pewnej Niemki, której płaciliśmy za lokum, a stołowaliśmy się w restauracji. Pracowaliśmy cały dzień i tak naprawdę wsi nie znaliśmy. Ale przed świętami byłem w Siedlisku i tamtejszy zamek zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Był piękny.
Tak jakoś po Nowym Roku przez wieś zaczęli ciągnąć Niemcy, uciekający przed ofensywą styczniową. Najpierw byli ci z okolicy Łodzi. Ludzie z wozami ciągnęli dzień i noc. Jednak w Przyborowie nikt nie myślał, że wojna może przyjść aż tutaj. Później na zachód maszerowało, a raczej uciekało coraz więcej niemieckiego wojska. Aż któregoś późnego wieczoru sołtys nagle ogłosił ewakuację.
- Była 21.00, gdy odprowadziliśmy szefową z dziećmi - kontynuuje wspomnienia pan Stanisław. - Wieś robiła przygnębiające wrażenia, domy stały pootwierane. Polacy, inni pracownicy przymusowi, karmili bydło, które zostało. Z kolei Francuzi bydło wypuścili na pola, mimo że była sroga zima...
Gdy czuć było nadciągający front, szef kazał także swoim robotnikom uciekać, zapowiadało się na ciężkie walki w okolicy. Ewakuowano ich w rejon Przybymierza i Kotowic, ale okazało się rychło, że trafili z deszczu pod rynnę. W tamtej okolicy zażarte walki trwały cztery dni.
- Pierwszego sowieckiego żołnierza zobaczyłem właśnie w Przybymierzu, wcześniej z oddali obserwowaliśmy to, co działo się nad Żarami i Żaganiem - dodaje przyborowianin. - Sowieci wyglądali tak, jak nam opowiadano. Bez butów, z karabinami na sznurkach... Boże, ile tego wojska było. Żeby to sobie wyobrazić, ten chaos, to całe ludzkie nieszczęście, to trzeba wojnę przeżyć...
Polacy postanowili wracać do domu, ale sołdaci ich zatrzymali mówiąc, że potrzebni są do pracy. Wówczas most łączący Przyborów z drugim brzegiem Odry był w ruinie, wysadzili go wycofujący się Niemcy. Właśnie budowano tymczasową przeprawę, pracowali wszyscy, głównie Niemcy. Nawet kobiety w koszykach nosiły ziemię na skarpy. Tymczasem zamieszkali wszyscy w Lubieszowie, ale ponieważ tamtejsi Niemcy skarżyli się na kradzieże w wykonaniu Polaków, głównie kur, musieli przeprowadzić się do Nowej Soli.
- Pracowaliśmy w magazynach, halach późniejszego Juniora, gdzie gromadzono wszystkie zdobyczne dobro - opowiada pan Stanisław. - My to wszystko segregowaliśmy i pakowaliśmy. Na przykład mundury, pamiętam zwłaszcza jeden, generalski. Przy okazji dowiedzieliśmy się, co stało się z właścicielem tej fabryki. Pewien Ukrainiec w poszukiwaniu skarbów nakłuwał szpikulcem ziemię. Natrafił na skrzynię i zameldował Rosjanom. Ci kazali mu odkopać te "skarby". Okazało się, że były to trumny... Na zwłokach tego właściciela, na głowie, było widać ślad po kuli.
Bracia Gubałowie znów chcieli wracać w rodzinne strony. Na pożegnanie kazano im się zameldować w komendanturze. Wówczas usłyszeli, że wyjechać nie mogą, gdyż serbscy wartownicy wrócili do ojczyzny i potrzebni są Polacy. Wszyscy czerwonoarmiści byli kierowani na front. Dostali karabiny, mimo że pan Stanisław nigdy nie miał broni w ręku, i czerwone opaski. Teraz pilnowali magazynów. Byli świadkami, jak pod okiem Rosjan Niemcy demontowali wszystko, nawet nowiutkie maszyny z zielonogórskiej Polskiej Wełny. Całe to dobro było ładowane na barki i płynęło do Szczecina. Tymczasem do Przyborowa wrócił szef z rodziną. Okazało się, że Niemcy tuż za Nysą i Odrą niechętnym okiem patrzyli na uciekinierów ze wschodu, potrafili przed nimi nawet zamknąć studnie. Pan Stanisław woził im wówczas do Przyborowa jedzenie...
- Rozmawiałem z ludźmi, z Niemcami, którzy we wsi byli w chwili wkroczenia Sowietów - mówi. - Nawet szkoda opowiadać to, co się wówczas działo, jak z koszmaru. Na rowerze pojechałem nad kanał. Rozbite samochody, napuchnięte ciała koni... Teraz dopiero mówimy o tym, co się wówczas działo, wcześniej Niemcy się bali. W mieście było bezpieczniej. Byłem świadkiem, gdy patrol złapał czerwonoarmiejców, którzy gwałcili. Komendant wyjął pistolet i zastrzelił ich na miejscu. My, dzięki temu że pracowaliśmy w komendanturze, mogliśmy nawet tym Niemcom pomóc. Jak szabrownicy czy gwałciciele nas widzieli, wyskakiwali przez okna i uciekali.
Później był czas, gdy granicę ustalono na Odrze. Teoretycznie podróżując z Nowej Soli do Przyborowa, przekraczali granicę. Jednak to trwało raptem dwa tygodnie. Potrzebna była specjalna przepustka. Później granicę przeniesiono na Nysę. Wkrótce także zaczęli przybywać pierwsi Polacy. Zaczęło się od wracających z frontu osadników wojskowych, Żuk, Palto, Matarewicz, Porowski... Pojawili się ludzie z Wielkopolski, nie tylko szabrownicy.
- Mieszkaliśmy w domach razem z Niemcami - opowiada Gubała. - Z naszego domu, który zajęliśmy, Niemcy wyjechali dopiero w 1947 roku. Tak było w większości Przyborowa. Zresztą za tę normalizację niewiele brakowało, a drogo bym zapłacił. Gdy przestała działać komendantura, zostawiono nam karabiny. Abyśmy mieli z czym polować. Nawiasem mówiąc to była pasja Rosjan, ciągle strzelali po lasach. Jednak któregoś dnia nasze karabiny nie spodobały się funkcjonariuszom NKWD. Zaczęli na mnie krzyczeć, że chcę zabijać ich żołnierzy i od Syberii się nie wywinę. Z tej opresji wybawił mnie brat, który był wartownikiem w browarze.
Jeśli w takich warunkach można było mówić o normalności, życie się normalizowało. Pan Stanisław opływał w dostatek. Miał 12 rowerów, w piwnicy maszyny do pisania. To co udało się uszczknąć z jadących na wschód transportów. Pewnego dnia spotkał na nowosolskiej ulicy Ruth, niemiecką dziewczynę, która mieszkała w Przyborowie. Była z matką, która błagała, aby zabrał dziewczynę do Nowej Soli, gdzie było bezpieczniej. Później matka stanęła w obronie córki i została zastrzelona przez czerwonoarmiejca na progu własnego domu.
- Traf chciał, że Ruth, trochę dzięki mojemu pośrednictwu, została moją bratową - dodaje pan Stanisław. - Przypadli sobie do gustu od pierwszego wejrzenia. Dla niej w tamtych czasach to była także sprawa bezpieczeństwa. Przy Polaku, na dodatek wartowniku z browaru, była bezpieczniejsza.
Na coraz większej liczbie domów powiewały biało-czerwone flagi. To znak, że domostwa zostały zajęte przez Polaków. Na innych znalazły się tylko kartki: "zajęte przez Polaka". Po kartę przesiedleńca, która uprawniała do objęcia majątku, musiał jechać do Kielc.
- I myślicie, że tutaj wszystko było za darmo? - pyta pan Gubała. - Za wszystko, co pobieraliśmy z magazynów, trzeba było płacić urzędowi likwidacyjnemu... Spłacaliśmy to często latami.
Z miesiąca na miesiąc przybywało sąsiadów. Chociaż nieustannie panował nastrój niepewności, co chwilę spodziewano się, że trzeba będzie porzucić Przyborów. Gdy pod koniec lat 50. wybudowano pierwszy nowy dom we wsi, rozpisywały się o tym gazety, a ludzie zaczęli wierzyć, że może to jest już ich świat. Ostatnia panika wybuchła wraz z kryzysem kubańskim, gdy ludzie byli przekonani, że będzie wojna. Nawiasem mówiąc jedna ze starszych wiekiem przyborowianek jeszcze kilka lat temu miała w szafie sól z doby kryzysu kubańskiego. Wojna nauczyła ją tego, że trzeba być przygotowanym na najgorsze.
A na pożegnanie żona pana Stanisława prosi, aby napisać jeszcze jedno zdanie. O fladze. To pan Stanisław powiesił pierwszą biało-czerwoną w Nowej Soli. Na budynku tzw. szczeciniarni.