Wystarczyła chwila. Zdrowie Tomasza Golloba zagrożone
Słynny żużlowiec, były mistrz świata uległ wypadkowi na treningu przed zawodami motocrossowymi w Chełmnie. Jest po operacji i został już wybudzony ze śpiączki. Lekarze nie dają gwarancji, że wróci do pełnej sprawności.
Pechowy trening, podczas którego zawodnik stracił kontrolę nad motocyklem w miejscu, które wydawało się całkowicie bezpieczne, rozpoczął się w niedzielę o 9.00.
Już pierwsze wiadomości po wypadku były bardzo niepokojące – skutkiem upadku i prawdopodobnie uderzenia kręgosłupem o kierownicę był poważny uraz głowy i kręgosłupa, brak czucia w nogach. Zawodnik został natychmiast przetransportowany helikopterem do szpitala wojskowego w Bydgoszczy, gdzie trafił pod opiekę znanego neurochirurga, profesora Marka Harata. Tu okazało się, że doznał on uszkodzenia rdzenia kręgowego i kręgu TH7, miał stłuczone płuca. - Nie czuł ciepła, zimna, nie mógł wykonywać ruchów nogami - mówił prof. Harat.
Operacja trwała prawie cztery godziny. Po jej zakończeniu lekarze nie ukrywali, że Gollob może nie odzyskać czucia „od klatki piersiowej w dół”.
– Uraz był bardzo poważny – cytowała prof. Harata „Gazeta Pomorska”. – Przed operacją Tomasz był świadomy, logicznie odpowiadał na pytania. Jednak od linii pachowej w dół nie czuł nic, dotyku, ciepła, zimna, nie mógł wykonywać ruchów nogami. Złamany był siódmy krąg piersiowy, kręgosłup zwichnięty, przemieszczenie i krwiak tuż nad rdzeniem. Uraz jest poważny. Podczas operacji rdzeń został odbarczony, wszystko, co mogliśmy zrobić, udało się wykonać i, co ważne, w dobrym czasie. Rdzeń nie jest przerwany, to jest jakiś promyk nadziei na powrót do sprawności. Gdyby doszło do przerwania rdzenia, już nie mielibyśmy żadnych nadziei. Nie jesteśmy jednak w stanie stwierdzić, czy czucie wróci.
– Zagrożenie, że będzie głęboki niedowład czy porażenie, jest bardzo poważne. Na pewno Tomka czeka bardzo długi proces powrotu do zdrowia, ciężkiej rehabilitacji – dodał profesor, zapowiadając jednocześnie podłączenie pacjenta na kilka dni do respiratora z powodu poważnego stłuczenia płuc.
Dwa dni później Tomasz Gollob został wybudzony ze śpiączki. Był przytomny, odpowiadał na pytania, był z nim logiczny kontakt. Lekarze jednocześnie zapewniają, że operacja kręgosłupa udała się w stu procentach, ale są ostrożni w prognozach co do przyszłego zdrowia zawodnika.
– W ciągu dni, a może nawet tygodni będziemy mogli ocenić, czy pojawiają się jakieś ruchy w nogach – mówił „Gazecie Pomorskiej” profesor Harat.
– Istnieje poważne zagrożenie, że będzie głęboki niedowład bądź porażenie. Ale na tym etapie trudno mówić, że tak będzie na pewno. Nie doszło do przerwania anatomicznej ciągłości rdzenia. Jednak uderzenie odłamami kostnymi powoduje szereg zmian wtórnych w rdzeniu, powodujących martwicę krwotoczną. I choć rdzeń nie jest przerwany, to nie znaczy, że jego funkcja wróci. Niczego nie można w tej chwili przesądzać.
Byli mistrzami. Wielki pech przerwał ich świetne kariery
Wypadek Tomasza Golloba każe pamiętać o innych wybitnych polskich sportowcach, którzy często w najlepszym momencie kariery musieli się uczyć żyć na nowo. Nie było to łatwe pół wieku temu i nie jest łatwe dzisiaj.
Rehabilitacja siedmiokrotnego żużlowego mistrza świata (jeden raz indywidualnie, sześć razy w drużynie) na pewno nie będzie łatwa. Rozpoczęła się od powtórnej nauki przełykania. Na dziś na pewno optymistyczne jest to, że ciężko chory sportowiec nie został sam.
W internecie pojawiła się informacja, że klub GKM Grudziądz organizuje akcję „Mistrz jest jeden” w jej ramach między innymi zbierane będą pieniądze na leczenie. Sprzedawane na ten cel będą specjalne koszulki i smycze. Na stadionach żużlowych w Polsce kibice zapowiadają przygotowanie specjalnych opraw z wyrazami pamięci i wsparcia dla zawodnika. Przedstawiciele klubu z Grudziądza zorganizowali we wtorek wieczorem bieg wokół Stadionu Narodowego w Warszawie jako wyraz poparcia dla Tomasza Golloba. Razem z zawodnikami i działaczami biegali m.in. mistrz olimpijski w chodzie Robert Korzeniowski i minister sportu Witold Bańka.
Kibice Polonii Bydgoszcz już w niedzielny wieczór wywiesili na płocie szpitala banery z napisami: „Tomku, jesteśmy z Tobą!”, „Tomek, trzymaj się!”. Zbierali się pod szpitalem także w kolejne dni, żeby duchowo wspierać najlepszego polskiego żużlowca w historii. W bazylice św. Wincentego à Paulo w Bydgoszczy została odprawiona msza św. w intencji zdrowia zawodnika.
Tomasz Gollob wielkie sukcesy sportowe odnosił tak niedawno, że jest żywo obecny w pamięci nie tylko kibiców. Wielkim zapomnianym mistrzem, którego fantastyczną karierę przerwała ciężka kontuzja kręgosłupa, był skoczek narciarski Zdzisław Hryniewiecki. Wielki talent i człowiek o zadziornym charakterze był żelaznym kandydatem nie tylko do startu, ale i do medalu na zimowych igrzyskach w amerykańskim Squaw Valley w 1960 roku.
Talent na miarę Małysza
Miał być i mógł być Adamem Małyszem swoich czasów, choć wówczas porównywano go raczej do przedwojennego wicemistrza świata w skokach Stanisława Marusarza.
Hryniewiecki przyszedł na świat we Lwowie w tym samym 1938 roku, w którym Marusarz zdobył medal na mistrzostwach w Lahti. Jego kariera sportowa była związana z Bielsko-Białą.
W 1960 roku jako pierwszy polski sportowiec dostał nominację olimpijską. Był w świetnej formie. Podczas Pucharu Beskidów w styczniu 1960 wygrał z całą czołówką polskich skoczków. A kiedy w Oberwiesenthal pokonal także Niemca z NRD Recknagla i Sannikowa ze Związku Radzieckiego, stało się jasne, że powinien być w ścisłej czołówce konkursu olimpijskiego. Los chciał inaczej.
Do tragedii doszło 28 stycznia na treningu w Wiśle-Malince. Hryniewiecki skakał razem z kolegą z kadry Władysławem Tajnerem. Tajner w pierwszym skoku osiągnął 70 metrów. Hryniewiecki 78, prawie tyle, ile wynosił jego rekord skoczni. Skok podparł. Obaj zawodnicy postanowili skoczyć jeszcze raz. Tym razem „Dzidek” pierwszy.
Dramat, który się wówczas rozegrał, przypomina portal Skijumping: „Dzidek” ruszył w dół. Wtedy zdarzyła się tragedia; zbyt wczesne wyjście z progu i ciężki upadek. Po nim skoczek poczuł tylko przeraźliwy ból, potem zapadła ciemność... Po pewnym czasie sam Hryniewiecki tak opowiadał o swoim drugim skoku: „W drugiej próbie nie wziąłem pod uwagę zaleceń trenera Kozdrunia, by skakać ostrożniej. Nie była to jednak brawura. A może to moja klasa mnie zgubiła, mój upór? Walczyłem o długi ustany skok, mimo że wybiłem się jeszcze przed progiem. W drugiej fazie lotu zacząłem niebezpiecznie pikować głową i upadłem na narty”.
Ciężkie wypadki w sporcie się zdarzają, ale nie powinny zdarzać się sytuacje, że sportowcy zostają wtedy sami
Zawodnik złamał kręgosłup. Operowano go w Piekarach Śląskich z zastosowaniem najnowocześniejszych na tamte czasy metod i z udziałem najlepszych polskich lekarzy. Ale do pełnej sprawności nie udało się zawodnika przywrócić. Nie miał nawet 22 lat. Rehabilitowano go bardzo intensywnie w Polsce i w Danii. Nauczył się siedzieć samodzielnie i stać przy poręczach, ale wózka inwalidzkiego opuścić nie mógł.
– Trzeba przyznać, że Hryniewieckiemu państwo pomogło bardzo – mówi Wojciech Szatkowski, pracownik Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem i znawca biografii zawodnika. – Przede wszystkim Główny Komitet Kultury Fizycznej, którym kierował wówczas Włodzimierz Reczek, znalazł pieniądze na najlepsze leczenie. Poza tym dostał od państwa skodę, którą później jeździł na konkursy skoków. Kiedy się zatrzymywał w Zakopanem pod Krokwią czy w Wiśle, od razu zbiegali się łowcy autografów. Jeszcze przez kilka lat był bardzo popularny.
Mimo kalectwa ożenił się z pielęgniarką, której musiała imponować siła jego charakteru. Jednak małżeństwa nie udało się utrzymać.
– Jego żona marzyła o dzieciach, a to nie było możliwe – opowiada pan Szatkowski. – Po rozwodzie coś w nim pękło. Coraz częściej bywał zaniedbany, przytył, pojawili się „koledzy”. Zadawał sobie pytanie: „Po co ja żyję?”. Wciąż miał dni, w których był taki jak dawniej – tryskający humorem, dowcipny, nie złamany przez los, ale takich chwil było już mniej. Szczerze go podziwiam za to, że mimo kalectwa nie zamknął się w sobie, lecz nadal był otwarty na ludzi. I to było prawdziwe mistrzostwo Hryniewieckiego.
Dziś jest niestety mocno zapomniany. Symbolem tego zapomnienia może być to, że biogram Hryniewieckiego na Wikipedii ilustruje zdjęcie jego wielkiego rywala ze skoczni, Recknagla. Zawodnik z NRD zachował się zresztą fantastycznie. Po olimpiadzie przysłał Hryniewieckiemu replikę swojego złotego medalu.
Zdrowie Hryniewieckiego pogarszało się z roku na rok. Z powodu odleżyn nie mógł z czasem nie tylko siedzieć na wózku, ale i leżeć na plecach. Pozostawało leżenie na brzuchu. Zmarł 17 listopada 1981 roku. Miał 43 lata. Połowę tego czasu przyszło mu być inwalidą.
Ręka uratowana
Więcej szczęścia miał słynny kierowca Formuły 1 Robert Kubica. Choć w lutym 2011 roku zdawało się, że jeśli nie jego życie, to w każdym razie kariera zawisła na włosku. W ramach przygotowania do wiosennego startu na torze Formuły 1 Kubica wystartował – za zgodą swojego teamu – w jednodniowym rajdzie Ronde di Andora we włoskiej Ligurii. Cała impreza miała trwać zaledwie dziewięć godzin. Dla Kubicy rajd zakończył się po przejechaniu około pięciu kilometrów.
Skoda fabia S2000, którą jechał Polak, uderzyła na zakręcie w barierę ochronną, która przebiła karoserię samochodu, poważnie raniąc kierowcę. Jako przyczyny wypadku podawano wówczas mokry asfalt, jego wybrzuszenie z powodu wystającego korzenia drzewa i brak zabezpieczenia bariery.
Na szczęście nie doszło do wewnętrznego krwotoku. Ale kontuzje odniesione przez Kubicę były bardzo poważne. Kierowcę poddano wielu badaniom, by wykluczyć uszkodzenia wewnętrznych narządów, a zwłaszcza mózgu. Te wykluczono, natomiast okazało się, że zawodnik ma liczne złamania nogi, ręki i ramienia.
Uszkodzenia były na tyle poważne, że jak informował wówczas dr Carrozino ze szpitala w miejscowości Pietra Ligure, lekarze bardzo poważnie rozważali konieczność amputacji ręki. Do tej ostateczności na szczęście nie doszło. Bezpośrednio po operacji – wykonał ją m.in. Mario Igor Rosello, jeden z największych specjalistów chirurgii ręki w Europie – lekarze zapewniali, że sprawność dłoni kierowcy została uratowana.
Po bardzo długiej rehabilitacji i wykonaniu odpowiednich testów Robert Kubica nie zdecydował się – przynajmniej jak dotąd – na powrót do Formuły 1. W jednym z wywiadów oceniał, że nie uzyskiwał takich osiągów jak przed wypadkiem. Zajął natomiast ważne miejsce wśród kierowców rajdowej klasy WRC. Zyskał opinię jednego z najszybszych kierowców rajdowych, który jakością prowadzenia auta dorównuje najlepszym, i człowieka o żelaznej psychice, który mimo wypadku nie boi się jeździć bardzo szybko. Nigdy się już nie dowiemy, czy gdyby do wypadku nie doszło, a Kubica przeszedłby – o czym się wtedy mówiło – do teamu Ferrari, mielibyśmy polskiego mistrza świata Formuły 1.
Miał być mistrzem
Michał Kłys w 2002 roku miał niecałe 18 lat i opinię polskiej nadziei w rzucie młotem na olimpadę. Niestety, na zgrupowaniu w Zamościu doszło do wypadku. Michał oddał rzut i poszedł po swój młot. Kiedy się schylał po przyrząd, trafił go w głowę młot rzucony przez inną uczestniczkę zgrupowania. Najpewniej nie widział nadlatującego żelastwa.
Skutkiem uderzenia była siedmiomiesięczna śpiączka. Dziś Michał Kłys jest nie tylko przytomny, ale i – co wielu lekarzy wykluczało – wypowiada pojedyncze słowa. Ale zakładu opieki społecznej nie opuszcza.
Jego ojciec, Krzysztof, absolwent AWF-u z osiągnięciami w pracy z młodzieżą, musiał porzucić wyuczony zawód i pracuje dorywczo w branży budowlanej u prywatnych osób, żeby mieć więcej czasu dla syna. Cieszy się każdym jego postępem. Nie zaprzecza, że na początku, podczas śpiączki modlił się, żeby Michał po prostu przeżył. Dziś ubolewa przede wszystkim nad tym, że chłopiec, a właściwie to już mężczyzna, nie doczekał się zadośćuczynienia od Warszawsko-Mazowieckiej Federacji Sportu, choć zapadł wyrok nakazujący wypłacić poszkodowanemu milion złotych i stałą rentę w wysokości 3 tysięcy złotych miesięcznie.
– Nie dostaliśmy nic. Okazało się, że na koncie federacji nie tylko nie ma pieniędzy, ale komornik nie znalazł tam niczego poza starymi, bezwartościowymi monitorami – mówi Krzysztof Kłys. – Zrobili wszystko, żeby pieniądze z federacji wyprowadzić i żebym ja ich nie dostał. W miejsce likwidowanej federacji została powołana Unia Związków Sportowych Warszawy i Mazowsza. Jest szefem jest były olimpijczyk Zbigniew Pacelt, porządny facet. I on przekazał jakieś pieniądze na rehabilitację Michała. Trochę mnie to podratowało. Ale też jest to jedyna pomoc, jeśli nie liczyć wsparcia udzielonego przez Fundację Kamili Skolimowskiej i tego, co udało się zebrać z jednego procenta. Poza tym od 15 lat muszę sobie radzić materialnie sam. Michał dostaje tylko rentę socjalną. Ostatnio pojawiło się światełko w tunelu, bo odszkodowaniem dla Michała zajęła się na nowo prokuratura.
Przy wszystkich materialnych kłopotach pana Krzysztofa cieszy, że syn siedzi samodzielnie na wózku, nawet kawałek potrafi przejechać. Ponieważ przestał się przewracać na boki, można go bezpiecznie posadzić na wózku.
– To wszystko są efekty rehabilitacji, tak samo jak słowo tata, na które czekałem dziesięć lat, ale przecież padło – mówi. – Michał mówi zresztą więcej, ale niezbyt wyraźnie, cały czas pracuje z logopedą. Nie mam wątpliwości, że gdyby syn dostał od razu choć część zasądzonych pieniędzy, być może by chodził. W naszym przypadku przysłowie: kto szybko daje, dwa razy daje, jest boleśnie prawdziwe. Teraz, po latach, Michał jest już kaleką na całe życie. Kolana i biodra zrosły się na stałe. Trzeba by je pewnie łamać, żeby go uruchomić. Więc skupiliśmy się na rehabilitacji górnej połowy ciała. Oczywiście widzę, że robi postępy, ale chodził już nigdy nie będzie.
Ojciec troszczy się nie tylko o dziś, ale i o jutro swego dziecka. – Jeśli Michał nie zostanie zabezpieczony, to nie wiem, co będzie, jak umrę. Mam już swoje lata. Nie wiem po prostu. Dlatego walczę o to, żeby można mu było zabezpieczyć życie – mówi Krzysztof Kłys. I głos mu się przy tym lekko załamuje.