Wyrok sądu zakończył karierę starosty Zygmunta Kmity
Najgłośniejszą aferą, którą starosta Zygmunt Kmita zaaranżował ze swoim wspólnikiem, było kupno koni. Aby zalegalizować transakcję, sporządzili fikcyjną uchwałę sejmiku.
Kontynuuję opowieść o niechlubnej działalności starosty białostockiego Zygmunta Kmity , która ujrzała światło dzienne za sprawą interpelacji posła Karola Polakiewicza. Poseł wymieniając przewiny starosty stwierdzał: „z pełnią odpowiedzialności postawiłem najcięższe oskarżenie kwestionujące uczciwość i moralność p. Z. Kmity”. Przytaczał informacje o tym, że starosta traktował kasę powiatową jak swój portfel. Pisał Polakiewicz, że „z kasy sejmikowej czerpał p. Kmita wiele chciał i kiedy chciał nazywając to pożyczką, czego dobitnym dowodem są weksle na sumę 4000 zł. Tam złożone. Szafując groszem publicznym stale polecał wypłacać swym wspólnikom także zaliczki, jak np. Kopydłowskiemu 1000 zł a conto pensji wynoszącej 375 zł.”
Ale najgłośniejszą aferą, którą Kmita ze swym kompanem zaaranżował, było kupno koni. W sierpniu 1923 roku odbyła się w Białymstoku licytacja koni, które były reparacją wojenną. Sprowadzano je z Niemiec. Zakup po cenach ze znacznymi ulgami przysługiwał jedynie instytucjom. Nabywcy prywatni musieli płacić całość wylicytowanej sumy.
Kmita postanowił działać. Najpierw poinformował Ministerstwo Rolnictwa, że chce na potrzeby sejmiku kupić konie. Ministerstwo w związku z tym wydało mu stosowne zaświadczenie. Tak uzbrojony Kmita wraz z Kopydłowskim udał się na licytację. Zakupili konie oczywiście z zastosowaniem urzędowej zniżki, a następnie przetransportowali je do gospodarstwa pana starosty. Aby zalegalizować całą transakcję sporządzili fikcyjną uchwałę sejmiku z 14 sierpnia, której nadali nawet numer 1036. Szkopuł w tym, że sejmik nigdy nie rozpatrywał takiej sprawy.
Po ujawnieniu tych wszystkich malwersacji i oszustw Kmita zrezygnował ze stanowiska dopiero 29 października 1924 roku. Jego następcą został Kazimierz Tchórzewski. Ale ku zaskoczeniu wszystkich ex starosta zatrudniony został w urzędzie wojewódzkim w Białymstoku. Dopiero 31 sierpnia 1925 roku na własną prośbę zwolnił się z pracy. Przyczyną było prokuratorskie dochodzenie, które stawiało urząd wojewódzki w niezręcznej sytuacji.
7 października 1926 roku przed sądem okręgowym w Białymstoku rozpoczął się proces byłego już starosty i jego wspólnika Felicjana Kopydłowskiego. Całą sprawę działalności obu oskarżonych sąd postanowił podzielić na dwa akty oskarżenia. I tak pierwszego dnia zajął się nielegalnym zakupem koni. Sąd, jak zaznaczano w sprawozdaniach z rozprawy, niezwykle skrupulatnie przesłuchiwał świadków. Zeznania wielu z nich były „niefortunne i wprost kompromitujące”. Większość twierdziła, że nic nie pamięta, a Dominik Łoś stwierdził nawet że członkowie sejmiku „niewiele wiedzieli o tym co się działo w sejmiku, podpisywali dokumenty nie czytając, akceptowali uchwały i protokoły nie znając ich treści”.
Część świadków twierdziła nawet, że zapomniała co zeznawali w śledztwie, wobec czego sąd zmuszony był odczytywać im ich zeznania. Po ich wysłuchaniu stwierdzali, że nic takiego nie mówili, że zostali źle zrozumiani przez przesłuchującego śledczego.
Wśród świadków znalazł się też były wojewoda białostocki Stefan Popielawski. I on też nie zabłysnął przed sądem dobrą pamięcią. Większość zeznań obciążała jednak głównie Kopydłowskiego. Kmita wyłaniał się w ich świetle jako człowiek naiwny, łatwowierny, który dał się zmanipulować swojemu współpracownikowi. Tu wyraźnie rację miał poseł Polakiewicz, który w swojej interpelacji stwierdzał, że niedopuszczalne jest, aby starosta po ujawnieniu całej sprawy zajmował jeszcze przez pewien czas stanowisko. Poseł zaznaczał też, że obydwaj oskarżani przez niego urzędnicy jeździli od jednego do drugiego ewentualnego świadka w celu uzgadniania składanych przez nich wyjaśnień.
Kmitę na rozprawie bronił znany w Białymstoku adwokat Wacław Sławiński. W końcowej mowie „zbijając wywody oskarżenia, poddał krytyce sejmik i dowodził braku jakiejkolwiek winy” swojego klienta. Kopydłowski nie miał obrońcy. W ostatnim słowie prosił sąd „o darowanie winy, nawet jeśli zbłądził, gdyż i tak z powodu toczącej się sprawy jest zrujnowany”.
Po całodniowej rozprawie sąd po północy ogłosił wyrok. Zaskoczył on wszystkich. Oskarżeni skazani zostali na grzywnę w wysokości zaledwie po 500 zł lub, gdyby nie zapłacili tej kwoty, to groził im dwutygodniowy areszt.
Następnego dnia przed sądem stanął już tylko Zygmunt Kmita oskarżony o „przywłaszczenie mienia znajdującego się w posiadaniu urzędu”, czyli o pieniądze. Za popełnienie takiego przestępstwa groziła kara do 6 lat więzienia. I znowu zeznania większości świadków sprowadzały się do stwierdzenia, że nic nie pamiętają lub że w ogóle nic nie wiedzą na ten temat. Były wojewoda stwierdził, że „był przekonany, że wszystko w porządku i nie wie jak się to wszystko pokiereszowało”.
Zarówno obrona jak i świadkowie ponownie podkreślali „łatwowierność starosty”. Sąd widocznie też podzielał ten pogląd, bo skazał Kmitę na trzy miesiące aresztu z zawieszeniem wykonania kary na dwa lata i nakazał zwrot 4407 zł i 8 groszy, które Kmita winien był sejmikowi oraz pokrycie kosztów procesu.
Trzeba przyznać, że Zygmunt Kmita gładko wywinął się z całej opresji, ale wkrótce okazało się, że nie na długo. Wyrok białostocki zaskarżyły obie strony. Co tym zaskarżeniem chciał osiągnąć Kmita, to trudno odgadnąć. Tym bardziej, że sprawa rozpatrywana była już nie w Białymstoku, a w sądzie apelacyjnym w Warszawie. W styczniu 1927 roku zapadł ostateczny wyrok. Kmita skazany został na 4 lata więzienia i zapłacenie grzywny w wysokości z poprzedniego wyroku. Kmita siedział w trakcie ogłaszania wyroku na widowni. Tym większą sensację wzbudziło to, że „sąd nakazał niezwłoczne aresztowanie Z. Kmity”.
Wiadomość o tym wyroku została przyjęta w Białymstoku z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony panowało przekonanie, że sprawiedliwość jednak zwyciężyła, ale też dawało odczuć się w niektórych kręgach towarzyskich miasta duże zaniepokojenie. Trafnie ujął stan tych nastrojów redaktor białostockiego Prożektora pisząc: „Były starosta białostocki Zygmunt Kmita przebywa w więzieniu, zasądzony za pospolite przestępstwo z chęci zysku popełnione. Wykwintny elegant - w siermiędze więziennej. Rozkoszny apartament w hotelu Ritz zastępuje mu obecnie cela więzienna. Zygmunt Kmita to ofiara pewnych tutejszych sfer, które potomka starożytnego rodu uchodzącego za gentelmana wciągnęły w wir hulanek, gier hazardowych i tym doprowadziły go do kraty więziennej. Czyż wspomniane jednostki nie odczuwają obecnie wyrzutów sumienia?”
Zygmunt Kmita na mocy amnestii wyszedł z więzienia po dwóch latach i ośmiu miesiącach. Więcej w Białymstoku o nim nie słyszano.