Wypadek z kawą
Okazało się, że założenie dekielka na papierowy kubek to za dużo. Że hipsterzy, z których zwykle bezpardonowo toczę tzw. bekę, są ode mnie inteligentniejsi, potrafią bowiem wziąć Starbucksa na wynos i nie rozchlapać, nie rozpaskudzić. Nie rozświnić. Czy wziąłem z odpowiedniego koszyczka zawleczkę do dzióbka? Tak, wziąłem też kartonową podstawkę, miałem to opanowane z czasów kiedy tyłem w McDonaldsie. Popełniłem jednak błąd.
Zamiast najpierw włożyć pustą podstawkę do papierowej torby, a dopiero potem, pojedynczo, dwa kubki w niej zamontować, to na siłę upchałem w torbie gotową lornetę z latte i espresso, zsuwając, jak się okazało, dekielek z czarnej. Legło to u podstaw mojej hańby.
Za każdym razem, gdy pojazd nerwowo ruszał, widziałem spadające na podłogę krople kawy. Czułem się jak żołnierz podziemia postrzelony przez Niemców, któremu z rękawa kapie krew, który w dodatku nie chce się rzucać w oczy, udaje więc, że nic specjalnego się nie dzieje.
Niestety, ściśnięci wokół mnie w pogardzie współpasażerowie widzieli. Jeden wysyczał „kapie panu z torby” zupełnie jakby to nie o kawę i nie o torbę chodziło. Jakby myślał, że przyjechałem do Wrocławia z Krakowa wyłącznie po to, żeby uświnić jego dolnośląski tramwaj. Wysiąść się nie dało, ruszyć też, bo tłok panował niezwykły.
Kucać i ścierać? Nie do pomyślenia, kto bowiem kuca w tramwaju ten nie tylko budzi podejrzenie, ale również naraża się na najgorsze, to znaczy na wywrócenie się i niedźwiadkowe turlanie po podłodze, pod nogami, najgorzej. Latte się, co prawda, nie wylała, ale co z tego. Ostygła.