Wygrana lub złota klatka. Klątwa telewizji
Artyści z naszego regionu niejednokrotnie pojawiali się w tzw. talent-show na ekranach telewizorów. Bywało, że ci, którzy ich nie wygrywali, radzili sobie lepiej od zwycięzców.
Mamy talent. Albo parcie na szkło, zależy od interpretacji, ale trzymajmy się tego pierwszego. W różnego rodzaju telewizyjnych talent-show wzięło udział tak wielu uczestników, także z naszego miasta i regionu, że aż dziw, skąd bierzemy tylu zdolnych ludzi. Tancerze, komicy, żonglerzy, a nawet lubelski klikon - wszyscy oni chcieli na chwilę stanąć w świetle jupiterów i pojawić się na ekranach telewizorów w całej Polsce. Część z wielkim powodzeniem. Choć nie zawsze wygrana oznaczała sukces.
Klątwa tymczasowa
Lasio Companija, a na co dzień Mateusz Laskowski z Dęblina, jutro przekona się, czy jego raperskie umiejętności wystarczą, by zwyciężyć w tegorocznym finale programu „Mam talent”. Póki co publika i jurorzy polubili jego utwór „Bajka o Małym Księciu”, więc ma spore szanse, ale - jak to w tego rodzaju programach bywa - wiele zależy od łutu szczęścia. Zresztą, Mateusz-Lasio niekoniecznie powinien chcieć wygrać, bo nie zawsze się to opłaca.
Dobrym przykładem może być Anna Dąbrowska. Chełmianka stała się sławna tuż po tym, jak wzięła udział w pierwszej edycji polsatowskiego „Idola” w 2002 roku. Finał tamtego nie był dla niej zbyt szczęśliwy - zajęła ósme miejsce, ale wystarczy spojrzeć na losy Alicji Janosz, by dojść do wniosku, że pierwsze miejsce przynosiło pecha. Janosz bowiem nigdy nie wspięła się na wyżyny sławy, choć próbowała wielokrotnie, między innymi na Eurowizji. W przeciwieństwie do samej Dąbrowskiej, jednej z najpopularniejszych wokalistek w kraju, której udało się, przy okazji, ominąć mielizny polskiej sceny muzycznej. Mówiąc wprost: nie musiała brać udziału w tandetnych reklamach i grać „takich rzeczy, że do tej pory jej wstyd”, cytując „Autobiografię” Perfectu. Z tego typu programami może być więc tak, jak z klątwą mistrzostw świata w kolarstwie - kto zdobywa tęczową koszulkę, ten w następnym roku nic nie wygra. Przynajmniej jeśli chodzi o uczestników z naszego regionu.
Potwierdzać może to przypadek Krzysztofa Zalewskiego ze Świdnika. Jasne, teraz wszyscy zachwycają się jego nowym singlem „Miłość, Miłość”, ale nie zapominajmy, że przez dziewięć lat po wygranej drugiej edycji „Idola” był nieobecny w mediach i na scenie. Jego nagrany po zwycięstwie w „Idolu” album „Pistolet” nie stał się klasykiem polskiej muzyki, mówiąc delikatnie. Artysta wyemigrował do Wrocławia, nie nagrywał, nie koncertował niemal zupełnie i właściwie słuch o nim zaginął aż do momentu, gdy wydał w 2013 r. dobrze przyjętą płytę „Zweig” (nie licząc epizodu filmowego w „Historii Roja”). Wniosek z tego taki, że być może klątwa ma ograniczone czasowo działanie.
Pozłacana klatka
Inną sprawą związaną z talent-show jest to, czego widzowie na ekranie nie widzą i o czym nie wiedzą. Chodzi o umowy prawne między telewizją, firmą fonograficzną a artystą. - Prawda jest taka, że lepiej od tego typu show trzymać się czasem z daleka - mówi jeden ze znanych muzyków, prosząc o anonimowość, ze względu na ewentualne kłopoty prawne. - Kiedy startujesz w talent-show automatycznie możesz stać się niewolnikiem stacji telewizyjnej lub firmy wydawniczej.
Artysta tłumaczy, że wielu muzyków, którzy dzięki telewizji mieli pięć minut sławy, żałowało swojej decyzji, bo tracili swoją niezależność artystyczną. To firma fonograficzna decydowała co, gdzie i kiedy muzyk może grać, do niej też należała decyzja, kiedy zostanie wydana płyta, jakie miasta obejmie trasa koncertowa i tak dalej. Do tego wszystkiego dodajmy presję, która ciąży na artyście, który zajmuje wysokie miejsce w którymś show i mamy gotowy przepis na porażkę.
Nie jest to regułą, ale nierzadko kiedy pojawia się wymarzony kontrakt okazuje się być pozłacaną klatką, z której muzyk teraz marzy, by się wydostać. Bywa, że z pomocą prawnika.
Wokalistów i grup, którym zwycięstwo (albo przynajmniej wysokie miejsce) w „Mam talent”, „Must Be The Music” czy „Idolu” odbiło się czkawką, nie brakuje. Telewizja, jak to ona, kocha bowiem przeżuć i wypluć młodych ludzi. Pozbieranie się zajmuje przeważnie kilka lat. Tak jest obecnie z Magdą Welc. Pochodząca z Niedrzwicy Dużej dziewczyna wygrała w 2010 roku „Mam talent”, śpiewając „Och życie, kocham cię nad życie” z repertuaru Edyty Geppert. Słodka, piegowata 12-latka podbiła natychmiast serca polskich telewidzów, ale dopiero teraz uwolniła się od wizerunku „wiecznej dziewczynki”, która śpiewa kolędy i słodkie piosenki dla mamy. W 2015 roku nagrała utwór autorstwa Jacka Cygana i Piotra Rubika. Nie został hitem, więc może to być sygnał, że na poważny rozwój muzyczny wciąż za wcześnie.
Niektórzy artyści na talent-show zaczęli i skończyli, jak Adrian Makar, nastolatek, który przebywał w Domu Dziecka w Dubience. Nic nie wiadomo na temat jego dalszych losów, ostatnie wzmianki o nim pojawiły się w mediach dwa lata temu.
Wciąż trudno ocenić, jak na zwycięstwie w „The Voice of Poland” wyszedł Juan Carlos Cano, Meksykanin, który odnalazł swoje miejsce w Lublinie. W sierpniu jego rockowa kapela Last Of The Real nagrała debiutancki singiel „Slip Through”, popularność zdobyta w TV przydała się np. na festiwalu piosenki polskiej w Opolu, ale czy jego droga muzyczna wymagała programu w telewizji, pozostanie pytaniem bez odpowiedzi. Podobnie jak w przypadku Eris is My Homegirl, wykonujących metalcore (drugie miejsce w „Must Be The Music” w 2012 roku). Dla tego typu, czyli ostrej, niszowej, muzyki obecność w talent-show to trochę kwiatek do kożucha.
Jeszcze więcej niewiadomych jest w przypadku Oli Nizioł z Aleksandrowa k. Biłgoraja. Zwyciężyła w 2014 roku w „The Voice of Poland”. Media nazwały ją „polską Adele”, co jest jednocześnie i komplementem, i dużym ciężarem do udźwignięcia, zwłaszcza dla kogoś w wieku 19 lat.