Wydarzenia Zielonogórskie. Ale w mieście się leją
Wydarzenia Zielonogórskie były dotychczas tylko hasłem, datą. Dzięki opowieściom naszych Czytelników nabierają one ludzkiego wymiaru. Historia obrony Domu Katolickiego zyskuje nazwiska, twarze... Opowiada świadek Janusz Wieczorek.
– Miałem jedenaście lat – przypomina sobie Janusz Wieczorek. – Tego dnia poruszałem się raczej po obrzeżach wydarzeń, szedłem od strony ratusza w kierunku kościoła. Widziałem tłum ludzi, szum, to jak ludzie szli do przodu, później uciekali. Puścili gaz. Ktoś zaprowadził mnie do apteki, przemyli mi oczy. Potem stałem tutaj pod filarami i na stacji benzynowej na Kasprowicza. Gdy później przyszedłem do domu, mówię do taty: „Ale w mieście się leją”. Ojciec spojrzał na mnie tak jakoś inaczej i dopiero wówczas zobaczyłem trzech ludzi plądrujących, przeszukujących szafy. Tego dnia mama i siostra zniknęły. Później były rozmowy po nocach, mówiono o jakichś widzeniach. Tato pożyczał pieniądze, coś załatwiał... Mama wyszła wcześniej, siostra później.
Barbara, siostra pana Janusza, wspomina, że tego dnia razem z mamą szły do księgarni przy Mariackiej, gdzie pracował ojciec. Wówczas 17-latka, miała wziąć pieniądze i pójść zrobić zakupy.
Tego dnia mama i siostra zniknęły. Później były rozmowy po nocach, mówiono o jakichś widzeniach. Tato pożyczał pieniądze, coś załatwiał...
– Nie wiedzieliśmy o tym, że będzie się coś działo, akurat w niedzielę rodzice nie byli w kościele – wspomina pani Barbara. – Dym, zamieszanie, krzyki, ale byłam tylko mimowolnym świadkiem... I było dla mnie totalnym zaskoczeniem, gdy później przyjechali po nas milicjanci. Dlaczego? Wie pan, jak to ludzie... Ktoś powiedział, że tam byłyśmy. Cóż, wsiadłyśmy do milicyjnego samochodu i trafiłyśmy do aresztu w Nowej Soli. Mamę wypuszczono szybko, ze mną było gorzej. Młoda, głupia, krzyknęłam na sprawie: „Otwórzcie okna, niech sprawiedliwość wejdzie!”. Usłyszałam wyrok: sześć miesięcy...
Na ile ta karta historii zaważyła na losach rodziny? Jak opowiada pan Janusz, i matka, i siostra miały nieprzyjemności. On także, gdy nie przyjęto go do milicji, nie miał wątpliwości dlaczego. Cóż, był z politycznie niepewnej rodziny. I tylko matka spointowała, że nikomu w rodzinie w milicyjnym mundurze nie byłoby do twarzy...