Wydarzenia Zielonogórskie. 5000 ludzi walczyło z ZOMO
30 maja 1960 roku pięć tysięcy zielonogórzan wyległo na ulice by bronić Domu Katolickiego. Przez kilkadziesiąt lat byli chuliganami, teraz są bohaterami antykomunistycznego wystąpienia.
1 czerwca 1960 roku „Gazeta Zielonogórska” opublikowała artykuł „Chuligani - narzędziem antyspołecznych planów ks. dziekana”. Relacjonowano w nim wydarzenia dnia poprzedniego, które przeszły do historii, jako... wypadki zielonogórskie.
Było w nim o dynamicznie rozwijającej się Zielonej Górze. Tak dynamicznie, że miasto cierpiało na chroniczny głód lokali. I potrzebę rozwoju kultury. Jednak na drodze stanęły obojętne wobec potrzeb społecznych kręgi kościelne. Nie bacząc, że nie wykorzystują właściwie dawnego domu poewangelickiego i posiadają wiele lokali, a dom stanowi własność państwa. Cytując, to czysta „antyspołeczna zachłanność”. Do tego ks. dziekan Michalski podburza wiernych nie tylko z ambony doprowadził do zajść i awantur na ulicach miasta. „Społeczeństwo Zielonej Góry z oburzeniem potraktowało karygodne zajście, a milicja robotnicza pomogła władzom w przywróceniu porządku...”.
Mimo tej prasowej recenzji pod koniec lat 50. Zielona Góra nie była miastem mlekiem i miodem płynącym, nie potrafiła pokonać wszelkich słabości prowincjonalnego miasta. Szare, niedoinwestowane. Nawet na właśnie wybudowanym urzędniczym osiedlu, przy „królewskich” ulicach woda, dochodziła ledwie do pierwszego piętra.
Relacje świadków, zdjęcia nie tylko archiwalne, filmy, kadry z kręcenia filmu dokumentalnego, którego producentem jest „GL”, informacje o spotkaniach komitetu organizacyjnego uroczystości rocznicowych - wszystko to można znaleźć na: Wydarzenia Zielonogórskie 1960
- W Polsce wieje wiatr odnowy, a w Winnym Grodzie wciąż beton - mówi Tadeusz Dzwonkowski, historyk, dyrektor Archiwum Państwowego w Zielonej Górze. - Nawet gdy rozwiązano Urząd Bezpieczeństwa Publicznego ludzie ci nie poszli w odstawkę, ale zostali urzędnikami. Z jednej strony funkcjonowało tutaj zorganizowane środowisko katolickie, a z drugiej dążenie władz, a przynajmniej niektórych jej przedstawicieli, do konfrontacji. Wokół księdza Kazimierza Michalskiego wytworzyła się grupa ludzi, którzy tego duchownego mieli za wzór, bohatera otoczonego już legendą nie tylko prześladowanego przez władzę, ale także byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Dachau.
Najpierw pojawiło się kilka kobiet, później grupka rosła. Nie pozwolono urzędnikowi, jak wówczas mówiono, wykonać czynności. Ten wezwał milicjantów
Ks. Michalski był wikariuszem w Wolsztynie, prefektem w Trzemesznie, Lesznie i Poznaniu oraz dyrektorem Instytutu Akcji Katolickiej w Poznaniu. Jako kapelan wojskowy uczestniczył w walkach nad Bzurą. Pięć lat spędził w obozie koncentracyjnym w Dachau. Zasłynął jako społecznik i organizator życia kościelnego na ziemiach zachodnich. 22 października 1945 objął parafię św. Jadwigi w Zielonej Górze. Wkrótce potem został mianowany zielonogórskim dziekanem na obszarze od dawnej granicy polsko-niemieckiej (Konotop–Kolsko) po obecną (Gubin). Cały czas pozostawał w ostrym konflikcie z komunistycznymi władzami i w 1953 został zmuszony do opuszczenia probostwa i wyjechał do Poznania. Powrócił w 1956 w glorii bohatera...
Właśnie na przełomie lat 50. i 60. rozpoczynał się nowy akt wojny ówczesnej władzy z Kościołem. Trwała kampania usuwania religii ze szkół przez odmowę zezwoleń na pracę katechetyczną niewygodnym księżom. Tymi niewygodnymi byli ci z otoczenia ks. Michalskiego. Trwało także „odzyskiwanie” nieruchomości z rąk Kościoła. W kwietniu 1959 r. podjęto decyzję o pobieraniu czynszów dzierżawnych za te obiekty.
- Według naszych informacji Dom Katolicki, czyli poewangelicki budynek, został przekazany parafii pod tymczasowy zarząd - dodaje Dzwonkowski. - Później procedura była prosta, wystarczyło wystąpić do odpowiedniego urzędu w Poznaniu, aby parafia otrzymała obiekt na własność jako porzucone mienie poniemieckie. Czy to zostało zrobione? Trudno mi powiedzieć. Strona rządowa twierdziła, że nie, ksiądz Michalski, że tak.
Dom służył parafii do działalności duszpasterskiej i katechetycznej, nawet w okresie gdy usunięto z Zielonej Góry proboszcza Michalskiego. Gdy ksiądz Michalski wrócił do parafii w 1956 r. w budynku zaczęło się więcej dziać co irytowało władzę. Na jednej z egzekutyw komitetu wojewódzkiego PZPR padło zdanie, że jak to wygląda, że w centrum miasta budującego socjalizm wychodzą dzieci z lekcji religii.
- Napięcie rosło, katecheci nie otrzymywali zgody na nauczanie religii w szkołach i przenosili się do obiektów kościelnych dodaje Dzwonkowski. - Jednocześnie ludzie kontestowali zachowanie władzy. W Polsce wieje wiatr odnowy, a w Winnym Grodzie wciąż beton. Nawet gdy rozwiązano Urząd Bezpieczeństwa Publicznego ludzie ci nie poszli w odstawkę, ale zostali urzędnikami. Powiedzmy sobie szczerze podobna konfrontacja była także potrzebna niektórym ludziom władzy, którzy chcieli wykazać się sukcesem, inni chcieli się... przetasować.
Na początku roku 1960 zaplanowano kontrolę Domu Katolickiego, na którą ksiądz Michalski się nie zgodził. W lutym poinformowano, że parafia obiekt zajmuje nieprawnie. 15 kwietnia wydział spraw lokalowych wydał nakaz opuszczenia części pomieszczeń, które miało rzekomo zająć miasto na cele biurowe. Termin: 14 dni. Wydział Spraw Lokalowych wydał 15 marca 1960 r. nakaz opuszczenia budynku, celem przejęcia go przez miasto, ale kuria biskupia odrzuciła to żądanie na początku maja. Władze miejskie powtórzyły to żądanie opuszczenia domu katolickiego do dnia 27 maja i zagroziły przymusowym wykwaterowaniem.
Ks. Michalski zdecydował, że będzie bronił Domu Katolickiego. Cytując T.Dzwonkowskiego władza w stosunkach z kościołem grała na kilku fortepianach, ale ksiądz dziekan również potrafił się w tym świecie poruszać, odwołał się od decyzji i poprosił parafian o podpisywanie petycji do Rady Państwa o cofnięcie decyzji eksmisji. Mimo 1.200 podpisów Rada Państwa petycję odrzuciła petycję. O planowanej eksmisji informowano we wszystkich parafiach, a w tym czasie Służba Bezpieczeństwa przygotowywała plan eksmisji.
Urząd wyznaczył datę eksmisji na 28 maja, którą w ostatniej chwili przesunięto na 30 maja...
- Rano przyszedł do Domu Katolickiego pracownik wydziału lokalowego z nakazem eksmisji - opisuje Dzwonkowski. - Towarzyszyło mu kilka osób, które miały zająć się wynoszeniem wyposażenia. Jednak trwała lekcja religii. Postanowili czekać. Najpierw pojawiło się kilka kobiet, później grupka rosła. Nie pozwolono urzędnikowi, jak wówczas mówiono, wykonać czynności. Ten wezwał milicjantów. Rozpoczęła się szarpanina, która zwróciła uwagę ludzi. Wówczas tuż obok, przy ul. Kasprowicza, znajdował się dworzec autobusowy. Hasło „milicja bije kobiety” swoje zrobiło. Nie na wiele zdało się wezwanie posiłków najpierw z całej Zielonej Góry, później z Gorzowa.
Gromadzący się tłum wrogo zareagował na wezwania dowodzącego kompanią ZOMO por. Kazimierza Więcka, milicjanci ruszyli na blokujących wejście do Domu Katolickiego. Szybko okazało się, że miejscowe siły okazały się za słabe. Pod naporem tłumu funkcjonariusze wycofywali się w stronę komendy miejskiej. Jednak ludzie nie zrezygnowali i próbowali opanować budynek, posypały się szyby...
- Byłem młodym chłopakiem i wyszliśmy ze szkoły i widzieliśmy idących Aleją Niepodległości płaczących ludzi - wspomina Roman Filecki, który miał wówczas 14 lat. - Nie wiedzieliśmy co się w mieście dzieje. Na ul. Żeromskiego zorientowaliśmy się, że coś się dzieje. Na Placu Wielkopolskim zobaczyliśmy tłum ludzi. Obserwowaliśmy co się dzieje z okna mieszkania koleżanki. Ogladąłem jak tam sie bili ludzie kamieniami z policją. To wyglądało jak chuligańska zadyma. Raz milicja goniła ludzi, po chwili ludzie milicjantów. Widziałem, że cos się tam paliło. Wieczorem milicja opanowała plac i wyszliśmy... Gdy wyszliśmy podeszło do nas dwóch milicjantów po cywilnemu. Trafiłem na 48 godzin do aresztu. Dopiero tam dowiedziałem się co się działo...
Milicjanci nie używali broni palnej, ale pałki i granaty z gazem łzawiącym wystarczyły, aby pojawili się ranni. Było wiadomo, że mimo przygotowań sytuacja wymknęła się władzy spod kontroli. Wysłano apele o wsparcie do Warszawy, gdzie zapadła decyzja o skierowaniu batalionu ZOMO z Poznania. Tymczasem w Winnym Grodzie trwała regularna uliczna bitwa. Po godz. 14.00 na placu pojawili się wychodzący z pracy robotnicy, uczniowie - w pobliżu znajdował się wówczas dworzec autobusowy. Godzinę później zapłonęły dwie milicyjne ciężarówki, protestujący opanowali auto-więźniarkę. Wzywano, jak odnotowano w sprawozdaniach SB, „do obrony Boga i wiary katolickiej”.
Prawdziwy protest rozpoczął, gdy wyszli robotnicy z zakładów pracy
Około godz. 16.30, gdy dotarło ZOMO z Poznania. Bardzo szybko tłum rozproszono „pacyfikując” kolejne ulice. Wieczorem, gdy w kościele Mariackim zakończyło się nabożeństwo majowe i wierni wyszli na ulice, ponownie zaczęły gromadzić się tłumy. Gdy siły milicyjne atakowały protestujący chronili się w świątyni. Późnym wieczorem wprowadzono do akcji kolejne siły ZOMO, które ostatecznie opanowały sytuację...
Zatrzymano 333 osoby, skazano przed sądem 196 osób, w kolegiach orzekających 48 osób. Kary, zwłaszcza w pierwszych procesach, były wysokie, dwie osoby skazano nawet na pięć lat pozbawienia wolności.
- Moje wspomnienia to przede wszystkim klimat tych wydarzeń - dodaje adwokat Walerian Piotrowski. - Byłem w tym tłumie, może niezupełnie, gdyż prawdziwy protest rozpoczął, gdy wyszli robotnicy z zakładów pracy. Pamiętam patrole milicyjne i pełzający zapach gazu łzawiącego. Ale do rzeczy... Występowałem jako obrońca w jednym z pierwszych procesów, który rozpoczął się 18 czerwca. Rozprawy toczyły się przed sądem powiatowym, ale miejscem wydarzeń była największa sala, w siedzibie wojewódzkiego. Atmosfera była niesamowita, groźba wisiała w powietrzu, na schodach stali milicjanci z psami... To było przygnębiająco i zapowiadało surowe wyroki. I tak było. Cztery, pięć lat... Tymczasem ci ludzie w najgorszym przypadku rzucali kamieniami i coś krzyczeli. „Coś”, gdyż cytaty w rodzaju „precz z komuną” na sądowej sali nie padały. Wyroki zapadały za czynną napaść na milicjanta lub uczestnictwo w zbiegowisku, które zagrażało porządkowi społecznemu.
Zgodnie z ówczesnymi szacunkami w wystąpieniu 30 maja 1960 roku udział wzięło 4,5, a nawet 5 tys. demonstrantów.
- I to dowodzi, że nie było to tylko wystąpienie w obronie Domu Katolickiego, ale objaw pewnego buntu, niezadowolenia - mówi T. Dzwonkowski. - I co nieco zabawne... Obu stronom zależało, aby to wydarzenie pokazywać w jak największej skali. Uczestnikom z wiadomych powodów, a siły represyjne udowadniały z jak poważnym wystąpieniem sobie poradziły. To było przedstawiane jako sukces. Natomiast represje były absurdalne. Po pierwsze trudno było komukolwiek udowodnić, bodajże poza trzema osobami, zarzut niszczenia mienia.
Brak jest szczegółowych danych, ale represje dotknęły co najmniej 250 osób, mówi się o ponad 300. I wysokość wyroków wskazuje ewidentnie na zamówienie polityczne. Prezesi sądów wzięli udział w posiedzeniach komitetu partii i nakazano im stosować najwyższy wymiar kar. Stąd pierwsze wyroki były najbardziej surowe. Później, we wrześniu niższe, a potem kończyło się kolegium. Najgorsze że sporządzono kartoteki, z których wpisy ważyły często na przyszłości ludzi, gdy chodziło o awans, o przydział mieszkania...
- Banda zadymiarzy? - odpowiada pytaniem na pytanie mec. Piotrowski. - Nie potrafiłbym wskazać wśród tych ludzi ani jednej osoby, którą można tak określić. Byli to młodzi ludzie, na swój sposób odważni. Działali pod wpływem emocji, które tam się uwolniły, a nie żeby w jakiś sposób zemścić się, odegrać na milicjantach... Oni przyszli, zorientowali co się działo i przystąpili do tego protestu świadomie, akceptując cel działania. Mieli to w sobie. Wcześniej nie chodzili z transparentami „Precz z komuną”, ale uznali, że skoro zabierają obywatelom Dom Kaatolicki należy się temu przeciwstawić. Nie jest także prawdą, że sytuację zaognił ksiądz Michalski. Wręcz przeciwnie...
Ks. Kazimierz Michalski złożył rezygnację 17 grudnia 1960 r. i opuścił Zieloną Górę. Wkrótce zmarł w Poznaniu. W dawnym Domu Katolickim utworzono siedzibę państwowej filharmonii zielonogórskiej, która istnieje tam do dzisiaj.
- Miejscowy szef SB awansował, wyjechał do Warszawy - kończy T. Dzwonkowski. - Komitet wojewódzki dostał nowe etaty do walki ideologicznej. Ale także władza lokalna próbowała coś utargować od centralnej. Nie wiem, to wymaga badań, ale sądzę, że ten skok rozwojowy, który miał miejsce w Zielonej Górze u progu lat 60., to może być jeden z efektów wypadków zielonogórskich. Władza zrozumiała, jak wielki jest potencjał niezadowolonego miasta. Mimo że na prowincji...
Pół wieku później rocznicę obchodzono uroczyście w Senacie, odsłonięto pomnik, odbyły się uroczyste odczyty i prelekcje. Wprawdzie tzw. wydarzenia zielonogórskie z 30 maja 1960 nie trafiły do podręczników historii, ale w pełni zasłużyły na miejsce obok wystąpień w Nowej Hucie, Toruniu, Świdniku... Zarówno skalą tego wystąpienia, jak i późniejszych represji... Dlaczego tak się stało? Może dlatego, ze działo się to na prowincji, a może wynik represji, że ludzie sami chcieli o tym zapomnieć...