Wybuch na Dębcu: Mężczyzna uratował jej życie tuż po eksplozji. Teraz chce go odnaleźć i podziękować osobiście
– Byłam zakleszczona. Wisiałam na wysokości pierwszego piętra uwięziona między meblami i gruzem. A ten mężczyzna uratował mi życie. Nie wiem, co by się stało, gdyby nie jego pomoc – wspomina Renata Keller, jedna z osób poszkodowanych w tragicznym wybuchu na Dębcu. W katastrofie straciła syna. Teraz jednak chciałaby odnaleźć i podziękować osobiście tajemniczemu mężczyznę, który pomógł jej chwilę po eksplozji.
Tej tragedii nikt się nie spodziewał, nikt nie mógł być na nią przygotowany. To miała być normalna niedziela. Część osób wciąż spała, inni byli w pobliskim kościele na mszy świętej. Jeszcze inni wyszli do sklepu lub na spacer z psem jak pani Renata.
– Około godz. 7.10 wyszłam z psem. Pospacerowałam z nim ok. 20 minut, kupiłam bułki i wróciłam do domu
– opowiada Renata Keller. Spotykamy się z nią w Szpitalu Miejskim im. Franciszka Raszei, gdzie wciąż jest leczona. Tuż po wybuchu kobieta została przewieziona do szpitala w Puszczykowie. Stamtąd po kilku dniach trafiła do Poznania. Chociaż jej stan się poprawia, nadal musi być pod opieką lekarzy.
Zobacz też: Morderstwo i wybuch na Dębcu w Poznaniu. "Tomasz J. był zazdrosny o Beatę. Ona obwiniała go o wypadek syna"
Po wybuchu miała obite płuca i połamane żebra. Najgorzej wyglądała jednak jej lewa noga. Nawet teraz, praktycznie cała jest zabandażowana. Wystają z niej tylko dwie rurki odsysające rany. Pani Renata nadal porusza się z dużymi problemami. O tym, co się wydarzyło w niedzielę, 4 marca, stara się mówić ze spokojem. To jest jednak niemożliwe, zwłaszcza, kiedy wspomina o synu, którego straciła w katastrofie.
Kiedy wróciła do domu ze spaceru z psem, jej 32-letni syn Daniel, akurat się obudził. – Był w pokoju i włączył telewizor. Pies był razem z nim. Ja w tym czasie robiłam śniadanie. Kiedy chciałam zrobić sobie kawę, wszystko z góry nagle zaczęło się sypać i na nas lecieć. Zdążyłam tylko krzyknąć: „Boże, co się dzieje!”. Słyszałam jeszcze jak syn krzyknął: „mama, mama” – wspomina pani Renata. A w jej oczach zaczynają pojawiać się łzy.
– Wszystko łamało się jak domek z kart
– opowiada. Ona mieszkała na trzecim, przedostatnim, piętrze. Razem z synem i córką. Tej akurat tego dnia nie było w domu.
– To nawet dobrze, bo pewnie jeszcze by spała i straciłabym dwoje dzieci – nie może powstrzymać płaczu. Tym bardziej, że siedem lat temu zmarł jej mąż.
– Wszystkie meble z góry spadały. A ja razem z tymi meblami i gruzem. Z trzeciego piętra spadłam na wysokość pierwszego
– wspomina Renata Keller.
Dosłownie wisiała w powietrzu. Zakleszczona między meblami i gruzowiskiem. – Od stóp do głów byłam uwięziona. Mogłam ruszać jedynie rękoma. Zawisłam pionowo w gruzowisku – opowiada kobieta.
Rękoma próbowała odgarniać kurz. Wszystko dookoła było słabo widoczne. W pewnym momencie, po drugiej stronie ulicy, zobaczyła dwie osoby. Wołała do nich o pomoc. Ta jednak nieoczekiwanie przyszła z innego kierunku.
– Nagle od strony warzywniaka podbiegł jakiś mężczyzna. Wspiął się na kupkę gruzowiska i od razu spytał się jak może pomóc. Wisiałam jakieś dwa metry nad nim. Mówiłam mu, że jestem zakleszczona. A on rozłożył wtedy ręce i powiedział mi żebym spróbowała się jakoś uwolnić i spaść mu na ręce – wspomina pani Renata. Mimo że wszystko wydarzyło się zaledwie w ciągu 2-3 minut od tragedii, pamięta to doskonale.
Zobacz też: Mord i wybuch na Dębcu: Domniemany sprawca Tomasz J. ma adwokata, ale nie został przesłuchany
– Nie czułam już lewej nogi, próbowałam poruszać prawą, żeby jakoś się wydostać. W końcu jakoś udało mi się przecisnąć i spadłam na ręce tego pana. To on sprowadził mnie po gruzach na dół. Zdążyłam mu tylko powiedzieć „dziękuję” – mówi Renata Keller.
I dodaje:
– Po kilku minutach na miejscu pojawiła się policja, straż, karetki. Zrobił się taki hałas i byłam w takim szoku, że nie wiem, gdzie podział się ten mężczyzna.
Pani Renata chciałaby teraz odnaleźć swojego bohatera i jeszcze raz osobiście podziękować mu za pomoc. – Dzięki niemu żyję. Nie wiem, co wydarzyłoby się zanim odnalazłaby mnie straż. On zaryzykował też swoim życiem, by mi pomóc. Nie stał i nie patrzył się, tylko od razu podbiegł – w głosie pani Renaty słychać wdzięczność i uznanie dla tajemniczego mężczyzny.
– Nie mam pojęcia kim on był. Miał może ok. 45 lat. Był tęższej postury. To wszystko, co pamiętam – mówi. Mężczyznę chcą też odnaleźć władze miasta. – Chcielibyśmy uhonorować tego pana za pomoc pani Renacie – przyznaje wiceprezydent Jędrzej Solarski.
Takiego szczęścia jak pani Renata, nie miał jej syn Daniel. Jest on jedną z pięciu ofiar tragedii.
– Straciłam syna. Zmarła też sąsiadka z góry i sąsiad pode mną, który do tego mieszkania przyjeżdżał może raz na miesiąc. Do tego jeszcze Beata i ta pani, która przyszła wyprowadzić psy...
– pani Renata płacze wspominając tragedię.
Zobacz też: Mord i wybuch na Dębcu: Czy domniemany sprawca trafi na obserwację psychiatryczną?
Jej syn wciąż nie został pochowany. Córka pani Renaty na razie jedynie mogła zarezerwować miejsce na cmentarzu. Rodzina wciąż nie otrzymała od prokuratury ciała Daniela. – Nie wiem, kiedy będzie pogrzeb, ale muszę wtedy dostać przepustkę ze szpitala. Muszę być na pogrzebie. To był dobry i spokojny chłopak. Nikomu nie wadził, lubił piłkę, chodził na mecze Kolejorza – mówi przez łzy pani Renata. W ubiegłą niedzielę, jej syn i cztery pozostałe ofiary, zostały uczczone minutą ciszy przed meczem Lecha Poznań.