Wybory 4 czerwca, czyli wyrywanie władzy po kawałku
30 lat od historycznych czerwcowych wyborów z 1989 roku wciąż pozostają one najbardziej niezwykłym politycznym przełomem ostatnich dekad.
Do wyborów 4 czerwca 1989 roku komuniści szli w świetnych nastrojach. Zamówili sondaże, i wewnętrzne analizy, z których wynikało, że mogą liczyć na masowe poparcie, w efekcie byli absolutnie pewni swojego zwycięstwa. Z perspektywy Komitetu Centralnego i zacisznych gabinetów w MSW wszystko wskazywało na to, że plan z którym PZPR przystępowała do Okrągłego Stołu w pełni się powiedzie. Że po 4 czerwca opozycja przejmie od komunistów nie prawdziwą władzę, lecz przede wszystkim część odpowiedzialności za katastrofalną sytuację gospodarczą i społeczną kraju.
Nie rozumieli jeszcze, że tym razem będą musieli się zmierzyć z czymś o wiele trudniejszym, niż z rzeczywistością całkowicie wykreowaną w warszawskim Domu Partii. Ale nie da się ukryć, że z pewnego punktu widzenia ich rozumowanie można było uznać za całkiem logiczne. Polityka PRL funkcjonowała przecież trochę jak rzeczywistość alternatywna - w niemal całkowitym oderwaniu od nastrojów społecznych, oczekiwań Polaków, realiów gospodarczych i tak dalej. Wojny frakcji w PZPR, przeciąganie liny między partyjnym betonem a liberałami, rozgrywki personalne w KC i resortach - to wszystko odbywało się w swoim własnym zamkniętym świecie, do którego nie bardzo mieli wstęp postronni. Jakąś próbę opisu tych wewnątrzpartyjnych realiów podejmowała od czasu do czasu podziemna prasa - ale po pierwsze do tego świata niemal nie mogli zaglądać, po drugie zaś samizdatowe tytuły miały bardzo ograniczony zasięg.
Dlatego komuniści żyli w swoim peerelowskim matrixie. Ale nie tylko oni. Bo przecież także politycy opozycji nie znali innych realiów. Wystarczy przejrzeć protokoły z obrad Okrągłego Stołu, by zobaczyć, jak bardzo oderwani byli od rzeczywistości wszyscy jego uczestnicy - i ci, partyjni, i ci reprezentujący „Solidarność” i inne organizacje opozycyjne. Gdyby ustalenia Okrągłego Stołu miały zostać potraktowane całkowicie literalnie i serio, po wyborach 4 czerwca miałaby się zacząć raczej najwyżej gruntowana reforma PRL w kierunku jakiejś odmiany „socjalizmu z ludzką twarzą”, w żadnym natomiast wypadku totalna transformacja ustrojowa.
Dlatego też wszystko, co działo się przed wyborami i tuż po nich było stopniowym wyrywaniem komunistom kolejnych kawałków władzy, która i tak wypadała z ich rąk. Ostatecznie okazało się, że w ten sposób można pozbierać ją jednak całą. W momencie powoływania Komitetu Obywatelskiego i podczas obrad Okrągłego Stołu nikomu to się jednak jeszcze nie marzyło. W wydarzeniach poprzedzających wybory 4 czerwca i następujących bezpośrednio po nich ogromną rolę odgrywa żywioł społecznych emocji, ale też zwykły przypadek. Nie bez znaczenia pozostają też ogromne luki w ustaleniach Okrągłego Stołu - przykładem brak jakiejkolwiek alternatywy w systemie wyborczym w przypadku niepowodzenia tzw „listy krajowej”.
Więcej - żadna ze stron nie była przygotowana do udziału w czymś tak odległym od realiów PRL, jak częściowo wolne wybory. Brakowało jakichkolwiek punktów odniesienia, nikt nie miał odpowiedniego politycznego know-how, nie było żadnego materiału do analizy błędów i błyskotliwych zagrywek z poprzednich rozdań. Bo przecież żadnych poprzednich rozdań nie było. Poprzednie w miarę demokratyczne (mówimy o sanacyjnej Polsce z obowiązującą autorytarną konstytucją kwietniową) wybory odbyły się w kraju w roku 1938. Dlatego w ostatnich chwilach PRL kampanii wyborczej nie potrafił prowadzić w Polsce dosłownie nikt. Reprezentanci PZPR zachowywali się przy próbach kontaktu z wyborcami jak na zebraniach partyjnego aktywu, z drewnianym polotem wygłaszając grubo ciosane frazy wprost z biuletynów KC. Z kolei opozycjoniści byli rozkosznie naiwni, a ich kampania wyborcza była jedną wielką improwizacją. Gdyby którejkolwiek ze stron przyszło się zmierzyć z którąkolwiek ze współczesnych partii (przy całej ich przaśności), zostałaby dosłownie rozniesiona.
Rzecz jasna strona rządowa dysponowała potężną przewagą, jeśli chodzi o środki masowego przekazu. W rękach ekipy Jaruzelskiego pozostawały media publiczne, to partia dyktowała też linię kilkuset tytułom prasowym. W porównaniu z medialną potęgą PZPR opozycja była w sytuacji Dawida walczącego z Goliatem, mając w ręku ukazujący się już legalnie „Tygodnik Solidarność”, wydawaną dopiero od 8 maja 1989 roku „Gazetę Wyborczą” i emitowane w telewizji publicznej (dopiero od 9 maja) tzw „Studio Solidarność”. Pozostawały więc rzesze wolontariuszy rozwieszające słynne plakaty z szeryfem z filmu „W samo południe” i rozdających ulotki kandydatów „S” (z obowiązkowym zdjęciem z Lechem Wałęsą”.
Niemniej cała przedwyborcza gra i tak toczyła się według fałszywych reguł. Bo przecież te wybory miały z góry przewidziany najważniejszy z wyników.
O to, jak mają zostać przeprowadzone wybory według nowych reguł dopuszczających udział w nich opozycji, trwały przy Okrągłym Stole długie i gorące targi. W efekcie wypracowano koncepcję, która do dziś pozostaje jednym z większych wyborczych kuriozów współczesnego świata. Nic więc dziwnego, że mówiąc o Sejmie po 4 czerwca nazywamy go „kontraktowym”, biorąc go niejako w dwa palce i zaznaczając swój dystans wobec tego, jakby nie patrzeć, dziwoląga.
Ustalenia Okrągłego Stołu dotyczące całego systemu głosowania i podziału mandatów w Sejmie „kontraktowym” były tak egzotyczne, że tych wyborów nie da się opisać w sposób analogiczny do współczesnych elekcji. Ba, nie bardzo się da nawet podać ich wynik procentowy.
Po pierwsze - z góry ustalony był podział mandatów między stronę rządową a tzw bezpartyjnych, czyli opozycję. W związku z tym też wybory rozgrywały się raczej na poziomie okręgów niż na poziomie krajowym. Tylko na tym poziomie można też było określić procentowy rozkład głosów - w zdecydowanej większości wygrywali kandydaci „Solidarności”, niektórzy z nich zbierali powyżej 80 proc. głosów. Ale co z tego, skoro kandydatom PZPR wystarczał znacznie niższy wynik, by zgarnąć z góry zagwarantowany mandat. Proporcja miejsc w Sejmie została z góry ustalona - 65 procent miało przypaść stronie rządowej, 35 procent opozycji. Wyborcy mieli mieć prawo wyboru wyłącznie pomiędzy poszczególnymi kandydatami obu stron.
Po drugie - komuniści wymusili przy Okrągłym Stole wprowadzenie do ordynacji tzw „listy krajowej”. Obejmowała ona 35 mandatów - wyłącznie ze strony partyjnej. Zasady głosowania były skonstruowane tak, by sama obecność na tej liście dawała w zasadzie zupełną gwarancję dostania się do Sejmu. Głosujący, który nie chciał poprzeć danego kandydata z listy krajowej, musiał go ręcznie wykreślić. W dodatku kandydat miał przepadać dopiero wtedy, gdy jego nazwisko skreśliło ponad 50 proc. wyborców. Komuniści, absolutnie pewni tego, że pomysł z listą krajową jest genialny, umieścili na nich swych najważniejszych działaczy - w tym premiera Mieczysława F. Rakowskiego i szefa MSW Czesława Kiszczaka.
Po trzecie - wybory miały mieć od początku charakter dwuturowy. Druga tura miała być rodzajem dogrywki - z góry premiującej kandydatów strony rządowej czy raczej samą partię pod względem zagwarantowanej jej liczby mandatów. To czyniło całą procedurę wyborczą jeszcze bardziej zagmatwaną.
Jeśli natomiast chodzi o nowość - czyli Senat - tutaj nie ustalono żadnego stałego podziału mandatów. I to właśnie w wyborach do Senatu komuniści mieli ponieść tę chyba największą, najbardziej wyraźną dla całej opinii publicznej, klęskę.
Ale tak naprawdę ponieśli ją na wszystkich frontach. Wybory 1989 roku były plebiscytem, który komuniści przegrali sromotnie.
Powszechny niesmak budził pomysł z listą krajową. Tu nie trzeba było być Einsteinem, by natychmiast zrozumieć, że PZPR chce w ten sposób po prostu wepchnąć swych największych tuzów do Sejmu. Komitet Obywatelski i „Solidarność” zorganizowały bardzo skuteczną kampanię przeciwko liście krajowej i umieszczonym na niej kandydatom. We wszelkich możliwych miejscach rozwieszano plakaty instruujące, jak skreślić wszystkich aparatczyków z listy - i jak doprowadzić do tego, by cała lista przepadła.
Kampania zadziałała. Jedynie 2 kandydatom z listy krajowej udało się nie zostać skreślonym, w związku z czym uzyskali mandaty. Cała reszta nie dostała się do Sejmu. W tym momencie powstał gigantyczny pat - bo ordynacja wyborcza nie przewidywała tu żadnego „planu B”.
Ale to nie koniec. Opozycji udało się obsadzić wszystkie 161 przewidzianych dla niej mandatów w Sejmie. Z kolei w Senacie nastąpił prawdziwy pogrom PZPR - „Solidarność” zgarnęła 99 mandatów, komunistom dostał się 1. To właśnie wybory do Senatu - bez limitu miejsc dla opozycji - okazały się prawdziwą miarą rzeczywistego społecznego poparcia dla obu stron. Komuniści zostali tu dosłownie rozłożeni na łopatki.
Frekwencja w I turze wyborów wyniosła 62 procent. Wtedy obie strony strony dość zgodnie uważały, że to mało - dziś wiemy, że ten wynik udało się w wolnej Polsce pobić tylko raz - podczas wyborów prezydenckich 1995 roku.
Po przeliczeniu głosów ekipa Jaruzelskiego dosłownie wpadła w panikę na widok druzgocącej skali porażki. Przez mniej więcej tydzień od wyborów rozważano wręcz ich unieważnienie, byli też wśród ludzi władzy zwolennicy rozwiązań wręcz siłowych. Ale przeważyło poczucie klęski i odrzucenia przez zdecydowaną społeczną większość. Dlatego komuniści szybko zaczęli podkulać ogony.
W pierwszych dniach po wyborach kompletnie nierozwiązany pozostaje problem ze skreśloną przez Polaków „listą krajową”. Odbywa się wtedy cała seria spotkań ludzi władzy z kierownictwem „S” i Klubu Obywatelskiego. Kiszczak najpierw próbuje sterroryzować ludzi „S”, strasząc przekreśleniem wszystkich ustaleń Okrągłego Stołu, stara się grać na emocjach i wejść w buty groźnego nadzorcy SB, ale na koniec wysuwa już tylko propozycję, by strona opozycyjna nie ogłosiła bojkotu dodatkowych wyborów, o rozpisanie których rząd zwróci się do Rady Państwa (fasadowa zbiorowa „głowa państwa w okresie PRL). Wałęsa i jego otoczenie zgadzają się na ten układ.
Rada Państwa wydała odpowiedni dekret 12 czerwca niejako „wpychając” brakujące 33 mandaty z byłej już „listy krajowej” do drugiej tury wyborów. Wybory z 1989 roku pozostają więc jedynymi, jak dotąd, w których zmieniono reguły już w trakcie trwania elekcji.
Druga tura - która dotyczyła już tylko kandydatów strony rządowej - została przez Polaków dość powszechnie zbojkotowana. Frekwencja wyniosła w niej ledwie 25 proc, co w zestawieniu z 62 procentami z I tury było bardzo wymowne. Komuniści dostali kolejny sygnał, że pora zacząć mocno spuszczać z tonu.
Wszystko, co działo się dalej aż do momentu sformowania rządu Tadeusza Mazowieckiego wciąż było jednak dalszym wyrywaniem komunistom władzy po kawałku. Wojciech Jaruzelski zdołał zostać prezydentem RP za sprawą jednego głosu przewagi w Zgromadzeniu Narodowym, ale desygnował na premiera Czesława Kiszczaka, który początkowo zamierzał stworzyć „porządny komunistyczny rząd”, by na koniec zostać z pustymi rękami po przejściu ZSL i SD na stronę Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego.
Strona opozycyjna nie zdążyła jednak wyrwać komunistom takiej liczby kawałków władzy, która nie dopuściłaby Kiszczaka do wejścia do pierwszego rządu po upadku PRL. Został szefem MSW, z kolei resort obrony objął generał Florian Siwicki, bedący prawą ręką generała Jaruzelskiego.
Na wyrwanie komunistom ostatnich kawałków władzy z rąk trzeba było poczekać do roku 1991 - i pierwszych w pełni wolnych i demokratycznych wyborów III RP. Ale to już nieco inna opowieść.
[polecane]16539165,16539247,16539629,16539409,16539517,16539703;1; POLECAMY W SERWISIE POLSKATIMES.PL:[/polecane]