Wszystko zaczęło się od guzika z herbem Schönaichów
- Marzę o Siedlisku jak z pocztówki - mówi Marcin Kula, pomysłodawca Święta Bzów
Wystarczyło sześć lat, sześć edycji Święta Bzów, by niewielkie Siedlisko w powiecie nowosolskim znów, jak za dawnych lat, zaczęło być kojarzone z kwitnącymi na fioletowo krzewami, a majestatyczny zamek, choć w ruinie, znów zaczął żyć. Największa w tym zasługa Marcina Kuli, który wraz z grupą podobnych mu zapaleńców założył w 2011 roku Fundację Karolat, która od kilku lat „chce kreować nowe podejście do patriotyzmu lokalnego przez odbudowę ciągłości historycznej”, jak czytamy na oficjalnej stronie internetowej.
Kolega pokazał mi guzik i to był impuls
- Nigdy pana nie kusiło, żeby z Siedliska wyjechać? – pytam. - Nie, od urodzenia funkcjonowałem w Siedlisku, mam tam całą rodzinę. Nigdy nie było nawet takiego pomysłu – przyznaje M. Kula, który od najmłodszych lat dorastał w cieniu XVI-wiecznego zamku, symbolu miejscowości. Rezydencją przez wieki władał ród Schönaichów i było tak aż do 1945 roku, gdy zamek spłonął, a włości przedwojennych właścicieli znalazły się w granicach państwa polskiego. Wówczas oddziaływanie zamku na okolicę osłabło.
- W ostatnich dekadach, mimo że jest punktem centralnym, został trochę na uboczu. Zaczął być omijany dosłownie i w przenośni – tłumaczy pan Marcin. W latach powojennych na terenie rezydencji działały „Makusyny” (słynny zielonogórski szczep harcerzy – przyp. red.), potem znajdował się tam ośrodek kultury, w latach 90. w starych murach uruchomiono dyskotekę. Później jednak zamek trafił w prywatne ręce i jego brama zamknęła się na dobre.
- Bolało to pana, że zamek tak stoi, pozostawiony sam sobie? – dociekam. - Nie, bo ja wtedy tak samo ten zamek traktowałem. Do momentu, kiedy kilka lat temu... – pan Marcin zawiesza na chwilę głos. - Bo zawsze jest tak, że przychodzi jakiś impuls. Nie pamiętam już, jak to było dokładnie. Żona twierdzi, że jeden z moich kolegów pokazał mi guzik liberyjny (ozdobny element garderoby dawnej szlachty lub magnaterii, okraszony np. inicjałami – przyp. red.) z herbem Schönaichów. I to był taki impuls, dzięki któremu zacząłem się tym interesować. Chyba od guzika się zaczęło. Zacząłem grzebać w internecie, przeglądać zdjęcia... Od dzieciństwa miałem taką żyłkę zbieracza. Jako dziecko zbierałem żołnierzyki, potem znaczki... no i pojawił się pomysł na zbieranie pocztówek. Gdzieś tam jedną znalazłem, drugą zobaczyłem no i w tej chwili mogę się pochwalić, że mam największą na świecie kolekcję pocztówek dawnego Siedliska. W tej chwili jest to około 120 pocztówek, co jest chyba dobrym wynikiem jak na taką wioskę – chwali się pan Marcin.
Sedlscho, Carolath, Karolat, Siedlisko
Warto zaznaczyć, że górujący nad Siedliskiem zamek przez wiele lat funkcjonował jako budowla bezimienna. Mówiono po prostu: „Zamek w Siedlisku”. Dopiero od kilku lat fundacja promuje go pod nazwą „Zamek Karolat”. To spolszczona wersja przedwojennej nazwy (Carolath), którą określano zarówno miejscowość jak i samą rezydencję.
- Spolszczenie funkcjonowało też w latach powojennych, bo przez dwa, trzy lata po wojnie nazwa miejscowości została spolonizowana na Karolat, dokładnie tak samo jak dzisiejsza nazwa fundacji – wyjaśnia M. Kula. Nazwę Karolat można więc spotkać na mapach Polski wydawanych tuż po zakończeniu wojny. Jednak w realiach rodzącego się PRL takie nazewnictwo nie miało szans przetrwać. - Była wówczas komórka, która zajmowała się zmianami nazewnictwa miejscowości i doszukano się w historii polskojęzycznej, piastowskiej nazwy. Bo tak naprawdę pierwsze wzmianki o Siedlisku mówią o miejscu „Sedlscho”, to jeszcze za księcia Henryka Głogowskiego. No i stąd ta nazwa – wyjaśnia mój rozmówca.
Święto Bzów, zupełnie jak przed wojną...
Zauroczenie dawnym Siedliskiem było u Marcina Kuli tak silne, że pojawiła się chęć przeniesienia przedwojennego klimatu na teraźniejszy grunt. Punktem zaczepienia stały się festyny majowe organizowane w czasie, gdy we wsi kwitły charakterystyczne lilaki.
- Chcieliśmy też zbudować most między teraźniejszością a tamtym okresem, kiedy potencjał kulturowy i materialny był na tak wysokim poziomie, że ja uważałem, że ta miejscowość została zdegradowana. Bo byłem zauroczony Siedliskiem XIX-wiecznym, widziałem jak wyglądało, ale widziałem też jak wygląda teraz. I to było dla mnie miejsce zdegradowane – wyjaśnia M. Kula podkreślając jednocześnie, że organizacja Święta Bzów nie była celem samym w sobie. - Święto miało być tylko narzędziem do promowania tej naszej idei. A moja idea polegała na tym, żeby z tych bzów, śmiesznych bzów, stworzyć wyróżnik dla miejscowości. I nadać jej przez te bzy jakiś charakter. Samo święto to w tej chwili realizuje. Mamy nawet taką informację, że gdzieś w Niemczech jakiś przewodnik organizuje quiz dla grupy wycieczkowej i zadaje pytanie, czy wiedzą, w jakiej miejscowości jest organizowane Święto Bzów. Te bzy w kontekście Siedliska już gdzieś tam się zaczynają się pojawiać. Siedlisko zaczyna być z nimi kojarzone – tłumaczy siedliszczanin.
Dawny Karolat to moja Idée fixe
Marcin Kula przyznaje, że chęć powrotu, choćby symbolicznego, do tego, co było dawniej, stał się dla niego swoistą idée fixe. - Żona będzie się śmiała, że we mnie jest romantyzm, ale to chyba wynikało z tego, że ja widziałem w wyobraźni takie Siedlisko, gdzie znów są alejki spacerowe, w maju wszystko kwitnie bzami, wszystko zadbane łącznie ze Wzgórzem Adelajdy... – wzdycha i tłumaczy, że marzy o Siedlisku takim, jakie zna z pocztówek przełomu XIX i XX wieku.
- Ja wiem, że to można zrobić, tylko trzeba chcieć! Może trochę marzycielem jestem, ale… - pan Marcin znów zawiesza głos. - Ktoś musi! – kończę więc za niego. - Uważam, że powinniśmy twardo stąpać po ziemi, ale jeśli będziemy trochę Dyziami Marzycielami to nic się nie stanie. Zawsze powtarzam, że gdyby nie marzenia, to człowiek by z jaskini nie wyszedł. Marzenia napędzają rozwój. Gdyby ich nie było, świat by się nie rozwijał – kwituje siedliszczanin.