Wszystko jest polityką: Nowy świat samorządowy
Czy Polacy oczekują powstania Polski dzielnicowej, a właściwie miejsko-gminnej, złożonej z udzielnych księstw, niezależnych od władzy państwowej? Czy prezydenci miast mają zostać nowymi królewiętami, a władza w państwie ma zostać ograniczona na ich terenie do minimum? Czy burmistrzowie miast i miasteczek, a nawet wójtowie, mają tworzyć mniejsze księstwa, do których nikt nie będzie mógł się wtrącać? Czy lokalny system klienckich powiązań ma zastąpić państwo, a zblatowane sądy zagwarantować bezkarność w łupieniu mieszkańców?
Takie pomysły roją się w głowach części samorządowców, wspieranych przez ich liczne i dobrze opłacane dwory, którym ciąży państwowa kontrola i którzy obawiają się, że któregoś dnia centralne instytucje zainteresują się ich dotychczasową działalnością.
Rozmaici spryciarze wyobrażają sobie, że stopniowo sprywatyzują samorządy, pozbędą się opieki państwa, „zapiszą” do Europy, czyli do europejskiego niby-państwa, które będzie przez palce patrzeć na finansowe przekręty, byle tylko przestrzegali kanonów lewicowej ideologii i politycznej poprawności. Opozycja z nadzieją patrzy na ten ruch i gotowa go wesprzeć w zamian za poparcie w wyborach. Stąd pomysły likwidacji urzędów wojewódzkich, a może nawet funkcji wojewodów (zastąpionych przez „izbę audytu”, złożoną z zaufanych popleczników), przejęcie przez lokalne układy służby zdrowia i edukacji, kasacji kuratorów oświaty, samodzielnego ustalania podatków, ustanowienia samorządowych „ministrów”, powoływanych wraz z prezydentem czy burmistrzem. Tak skonstruowane „samorządy” utworzyłyby rodzaj konfederacji, czyli silnej organizacji, która reprezentowałaby je w kontaktach z rządem, a z czasem rząd zastąpiła.
Pomysły takie powstają w czasie, gdy część samorządowców wstępuje do sztabów opozycji i usiłuje wywołać konflikt z rządem oraz demokratycznie wybraną większością parlamentarną. Kwestionuje się przy tym wyniki wyborów i opluwa niepodporządkowanych wyborców. Demokracja jest już potrzebna jedynie jako zasłona dymna dla niekontrolowanych geszeftów i opiera się na zasadzie, że łatwiej kupić lokalny elektorat niż wyborców w skali państwa. Taki plan, znajdujący protektorów i sponsorów także za granicą, ma doprowadzić do ostatecznego osłabienia centralnych urzędów, ograniczenia praw obywateli, pozbycia się balastu narodowej tożsamości, wykoślawienia kultury i wychowania pokolenia, zajętego wyłącznie własnymi przyjemnościami i niezdolnego do samodzielnych wyborów. Realizacja tego planu wymaga jednak spełnienia koniecznego warunku: wyplenienia religii z życia publicznego i uczynienia z Kościoła posłusznej organizacji charytatywnej. Gdyby ten plan się powiódł, budowa „nowego, lepszego świata” nie byłaby już niczym zagrożona.