Czy można się spodziewać, że w majowych wyborach prezydenckich zwycięży ktoś spoza świata polityki? Mówi się ostatnio o dziennikarzu, znanym z występów w jednej z opozycyjnych stacji telewizyjnych i z kilku gazet.
Jego największym atutem ma być fakt, że poza widownią jednego programu jest słabo rozpoznawalny, a także, że nie ma poparcia żadnego z liczących się ugrupowań politycznych.
On sam twierdzi, że „idą trudne czasy” i „mit sukcesu gospodarczego będzie testowany”. Czy wynika z tego, że najlepiej sprawdzi się ktoś bez żadnych kompetencji ekonomicznych i politycznych, ktoś kto, tu znów cytat, umie „wywrócić stolik i zaproponować nowe rozdanie”.
Powoływanie się na przykład Ukrainy (gdzie prezydentem został aktor i komik) jest świadectwem kompletnej ignorancji i niczym nieuzasadnionej megalomanii. Już był kiedyś dziennikarz, który ubzdurał sobie, że ma szanse zostać prezydentem, co skończyło się jego notorycznymi, do dziś trwającymi napadami frustracji.
Przekonanie wyrażane przez polujących na sensację publicystów, że Polacy są na tyle zniechęceni trwającym od lat sporem politycznym, iż zagłosują na medialną marionetkę, już kilkakrotnie zostało zweryfikowane przez polityczną rzeczywistość. Kariery Palikota, Petru czy Kukiza udowodniły, że nawet gdy pojawi się chwilowe zainteresowanie kilku procent wyborców, to równie szybko znika w następstwie nieuniknionego rozczarowania.
Osoba spoza polityki ma w zamierzeniu pomysłodawców jego kandydatury odbierać głosy starającemu się o reelekcję prezydentowi. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że gdyby doszło do jej startu w wyborach, odbierze głosy zarówno kandydatowi obozu rządzącego, jak i konkurentom z opozycji.
Tymczasem największa z opozycyjnych partii podjęła próbę nagłośnienia swojego kandydata przez tzw. prawybory. Dwoje kandydatów będzie przez parę tygodni pozorować rywalizację, a opozycyjne media będą miały czym zajmować swoją publiczność. Na końcu aparat partyjny wskaże na jednego z nich i chociaż już dziś wiadomo na którą, przedstawione to zostanie jako wyraz szerokiego poparcia przyszłych wyborców tej partii.
Przegrany kandydat z entuzjazmem zadeklaruje swoją pomoc dla zwycięzcy i kampania potoczy się dalej. Czy ktoś, poza jej uczestnikami, uwierzy w tę mistyfikację? Liderzy partii mają nadzieję, że tak się stanie. Czy jednak największa opozycyjna partia zyska na tych zabiegach podczas wyborczego wyścigu?
A przede wszystkim, czy po przegranych wyborach pozostanie nadal największą siłą opozycji? Prawybory mogą się wówczas zemścić jej podziałem, a wtedy ktoś inny stanie się najważniejszym przeciwnikiem obozu rządowego. Okaże się wtedy, czy równie programowo mizernym i politycznie bezradnym.