Wspomnienie o Stefanie Dymiterze "Kororo", skrzypku z Floriańskiej
Rubryka Szewczyka Skuby o miejskich legendach. Dla niektórych był tylko dźwiękiem. Charakterystyczne, szkliste brzmienie jego skrzypiec słychać było pod Bramą, nawet jeśli tego dnia koncertował na końcu Floriańskiej. Wrósł w pejzaż ulic Starego Miasta i sklepowych witryn. Niektórzy przechodnie woleli go omijać, może trochę się go bali.
Grał na zaimprowizowanej scenie, wprost na trotuarze, obok kosza na śmieci. Bez nogi i pokurczony, biedny romski król ulicy na wózku, ubrany w garnitur. Otoczony zwykle silną ekipą muzyków i pomocników oraz wianuszkiem gapiów. Dla wielu mieszkańców i turystów spotkanie z jego muzyką było przeżyciem, które pamiętają do dziś. Pewnego dnia zniknął.
Toczące się kamienie nie obrastają mchem. Po śmierci obrastają legendami. „Wyglądał jak wyszlifowany kamień z krakowskiego bruku i pasował tu”, mówi mi stary marszand spod Bramy. „Grał Gershwina lekko jak czardasze”, „Pamiętacie uśmiech na jego twarzy?” - sypią się wspomnienia na internetowych, krakowskich stronach kultywujących pamięć o nim.
Nazywał się Stefan Dymiter „Kororo”.
Romskie przezwisko „Kororo”, zdrobniale „Koro”, znaczy Ślepy, Ślepiutki.
Po ciężkiej chorobie w dzieciństwie stracił wzrok, nie miał pełnej władzy w jednej ręce, nie mógł chodzić, bo lekarze częściowo amputowali mu nogę, był zdany na łaskę innych. Posiadał cudowny dar, talent muzyczny i słuch absolutny. Biografia, opublikowana jakiś czas temu w sieci przez Miejski Ośrodek Kultury w Kowarach, pióra Jacka Kunikowskiego, przynosi m.in. rodzinną opowieść przypominającą historię Władysława Szpilmana. W czasie wojny ukrywających się w lasach Cyganów Niemcy rozstrzeliwali na miejscu. Podobno kilkuletni Stefan tak oczarował hitlerowca swoją grą, że cała rodzina została puszczona wolno.
To przekaz rodzinny. Geniusza otaczała aura okrutna i baśniowa zarazem. Umiał naśladować dźwięki ptaków, zaś „Artagan Suchy wspomina, że potrafił grać również językiem”. Naprawdę grywał nie tylko w Krakowie. Przede wszystkim w rodzinnych Kowarach, do których jego rodzina przeniosła się po wojnie z Beskidu Niskiego. Jego przodkowie przybyli tam z Węgier.
Kororo grywał też regularnie na deptaku w Jeleniej Górze i w innych miastach. Mógł być wszędzie. Na odpustach, weselach, w knajpach, tam, dokąd prowadziła go romska wędrówka. W Krakowie przebywał w swojej społeczności z Nowej Huty, grał i szkolił muzyków. Internauci z wielu stron świata wrzucają komentarze pod filmikami z jego ulicznych występów, zarejestrowanych przez Tomisława Wasilewicza. Tytułują go „Hendrixem skrzypiec”.
Pozostał nie tylko w naszej miejskiej, dźwiękowej pamięci. Uwieczniali go mistrzowie fotografii, występował w filmowych i telewizyjnych scenkach czasów przełomu lat 80. i 90. „Zapisał tamten czas” wspomina Maciej Maleńczuk, który przywoływał postać skrzypka z Floriańskiej w swoich utworach.
Kororo dzisiaj budzi coraz większe zainteresowanie etnografów, biografów i szerszej publiczności. W dziedzinie sztuki ślepy i sparaliżowany uliczny skrzypek należy do najważniejszych polskich Romów. Ma swoje murale w Warszawie i Płonnej w Beskidzie Niskim. Otaczają go miejskie legendy. Mówi się o koncercie w krakowskiej Filharmonii. Hołd, jaki złożył mu skrzypek Yehudi Menuhin, ma wiele barwnych wersji. Oryginalnego szklistego brzmienia Stefana Skrzypka można posłuchać na dwóch wydawnictwach nagranych z zespołem Romano Drom. To dziś prawdziwy skarb rodzimego romsko-polskiego folku. Zmarł 26 października 2002 w krakowskim szpitalu, kiedy gangrena wdała się w drugą nogę. Spoczywa wraz z żoną Stefanią Siwak na cmentarzu w Kowarach. Na pomniku z drewna lipowego i dębowego dłuta Romana Tryhubczaka wylądowały skrzypce.
Trzymał je w specjalny sposób, miały odwrotny strój. Stroił instrumenty w mig, tym z zespołu też. Potrafił walnąć smykiem po łapach. Słuchał czegoś jednego dnia w radiu, drugiego grał na ulicy, trzeciego - zespół miał to przećwiczone. Stary marszand spod Bramy mówi, że można było tego słuchać bez końca.