Raz my laliśmy, innym razem nas lali także na trybunach, a raz był nawet remis. Normalnie, jak to w drugi dzień Świąt Wielkanocnych.
Utarło się przekonanie, że jak Wielkanoc, to koniecznie z żużlem w poniedziałek. Najbliższy spędzimy w domu, ale postanowiłem cofnąć się w czasie i sprawdzić, jak wyglądało dziesięć ostatnich żużlowych lanych poniedziałków w wykonaniu Falubazu. Już na wstępie okazało się, że będę musiał wrócić dużo głębiej niż do 2006. Dlaczego? Bo w ostatnim dziesięcioleciu tylko pięć razy motory warczały w drugi dzień świąt. Ruszajmy, szkoda czasu!
1. „Zdobywać medaliki”
W ubiegłym roku 6 kwietnia nikt nigdzie nie pojechał, bo tory były mokre od deszczu, a w kilku ośrodkach przykryte śniegiem. Do walki nadawała się tylko toruńska Motoarena. Cała kolejka została z wyprzedzeniem przełożona na 17 maja.
Udało się za to 21 kwietnia 2014 w Częstochowie. W drugiej rundzie ekstraligi Falubaz zlał Włókniarza 50:40, a szerszej publiczności dał się poznać Peter Kildemand. Głównie za sprawą Duńczyka (14 pkt.) męczyliśmy się z „Lwami” aż do biegów nominowanych. Ostatecznie cel został osiągnięty, a zapowiedź fanów: „Cel naszej kliki - zdobywać medaliki” nie okazał się słowami rzuconymi na wiatr. To był naprawdę udany poniedziałek, a zlot motocyklistów z całej Polski pod Jasną Górą dodał mu kolorytu.
2. Walczyliśmy bez zębów
W 2013 znów nie mieliśmy świątecznych spalinek, a na przeszkodzie stanęła pogoda. Centrala musiała odwołać nie tylko pierwszą wielkanocną (1 kwietnia), ale także drugą (7 kwietnia) kolejkę z powodu śniegu. Może nie pamiętacie, ale dzieci w Zielonej Górze stukały się pisankami, a w przerwach lepiły ze śniegu... zajączki.
Cofnęliśmy się w czasie aż o 14 lat i ani razu nie wypadły nam świąteczne derby?
Przestaje być sielsko, kiedy przypomnimy sobie 9 kwietnia 2012 i wyjazd do Bydgoszczy. Dostaliśmy lanie 38:52. To wtedy ostatni raz Andrzej Huszcza podtrzymał wspaniałą tradycję i oblał wszystkich w parkingu wodą z plastikowego jajeczka. Poza tym gospodarze przygotowali niebezpieczny, przyczepny tor, a w naszych szeregach na miarę oczekiwań spisał się tylko Patryk Dudek. - Walczyliśmy bez zębów. Nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Trudno się jakoś tłumaczyć. Choć były wykluczenia i dwuznaczne sytuacje, trudno. Przegraliśmy, bo byliśmy słabszą drużyną - ocenił Piotr Protasiewicz.
3. „To już nie był jego Wrocław”
Nie zawsze sezon ruszał w święta. Tak było wiosną 2011, kiedy 25 kwietnia żużlowcy mieli w kościach już dwie rundy. My, oczywiście, lany poniedziałek spędzaliśmy poza domem, ale blisko, bo we Wrocławiu. Trener Marek Cieślak pierwszy raz pojechał tam w roli rywala i bez problemu rozszyfrował bardzo przyczepny tor. Efekt? Wygraliśmy 55:34. Sprawę załatwiło trio: Jonsson - Hancock - Protasiewicz. To było czwarte zwycięstwo z rzędu (awansem przetrzepaliśmy Włókniarza). Cieślak ocenił później, że we Wrocławiu mieliśmy „parodię żużla”, a miejscowi działacze przywitali go jak wroga. Kto konkretnie? Nie chciał powiedzieć. „To już nie jest jego Wrocław...” - oceniłem w komentarzu.
4. Dużo wody. Za dużo!
W 2010 też nie mogliśmy spokojnie zjeść śniadania, ba, już w Wielkanoc trzeba było uważać z grubszym polewaniem, bo sezon zaczęliśmy 5 kwietnia w... Tarnowie. „Deszcz towarzyszył nam od Wrocławia po stadion w Tarnowie. Kibice Falubazu, których mijaliśmy po drodze, nie mieli wątpliwości. - Będzie dobrze! - ocenił jeden z nich i choć od Zielonej Góry dzieliło nas przeszło 300 km, dorzucił, że od początku podróży pije jedno i to samo piwo...
Na Mościcach już tak wesoło nie było, bo „Jaskółki” poszły ślizgiem po wodzie i strzeliły nas w ucho 50:28 (mecz został przerwany po XIII biegach). Widok Szymona Kiełbasy wożącego za plecami Grega Hancocka i Fredrika Lindgrena utkwił nam w pamięci na dłużej.
5. Plama na torze i trybunach
Dwa lata bez żużla w Wielkanoc? Dokładnie. 13 kwietnia 2009 jeździli wszyscy, ale nie Falubaz, który przełożył swój mecz w Toruniu. Kibice w Zielonej Górze żyli wtedy plotką, że Robert Dowhan ściągnie do zespołu Nickiego Pedersena. Nie ściągnął. Rok wcześniej - 24 marca 2008 - liga jeszcze spała. Sezon ruszył dwa tygodnie po świętach.
Za to 9 kwietnia 2007 spotkaliśmy się wszyscy na wielkanocnym obiedzie przy Wrocławskiej 69. Dosłownie, bo mecz nie odbył się w poniedziałek, ale dzień wcześniej. Przegraliśmy 43:46 ze słabiutką Polonią Bydgoszcz, a przy tym doszło do skandalu, bo na stadionie brakowało ochrony, a na trybunach było więcej ludzi niż miejsc. Panował okropny ścisk, krzesełka poleciały na tor. Po meczu jeden z fanów gości dostał kamieniem w głowę i niemal stracił życie. Smutne to było świętowanie.
6. „Świąteczne lanie”
W 2006 tylko jedliśmy i dopingowaliśmy innych, bo Falubaz pauzował. Wszystko z powodu nagłego wycofania się Wybrzeża Gdańsk. Rok wcześniej liga ruszyła grubo po świętach, które przypadały na koniec marca. Za to w 2004 relacja w „GL” miała tytuł „Świąteczne lanie”...
W ostatnim dziesięcioleciu tylko pięć razy motory warczały w drugi dzień świąt
Mecz z 14 kwietnia zapisał się porażką naszych z Atlasem Wrocław 41:49, a przy tym przy W69 doszło do starć kibiców z policją. Po XI biegu falanga spacyfikowała sektor na wejściu w drugi łuk, a resztę zrobili żużlowcy Sparty. Po tym spotkaniu kibice przychodzili do redakcji, by poskarżyć się na służby porządkowe. Druga strona odpowiedziała, że została zaatakowana deskami i kamieniami.
7. „Una paloma blanka”
Jeden Rafał Kurmański to było zbyt mało, żeby 21 kwietnia 2003 przeważyć szalę zwycięstwa na korzyść Falubazu w Częstochowie. „Kurmanek” wywalczył wtedy 16 „oczek”, ale nasi polegli z Top Secretem aż 30:60.
„Zielonogórzanie w świąteczny lany poniedziałek otrzymali w Częstochowie wielki kubeł zimnej wody. Martwi nie tyle sama porażka, ale styl, w jakim do niej doszło. Jedynym zawodnikiem w ekipie gości, który stanął na wysokości zadania, był 21-letni Rafał Kurmański. Junior ZKŻ quick-mix znów okazał się klasą dla siebie” - pisaliśmy w „GL”, a kibice śpiewali: „Una paloma blanka, nikt nie zatrzyma Kurmanka”. Nikt go nie zatrzymał...
8. Pogrom w Rawiczu
Starsi fani doskonale pamiętają, że Falubaz nie zawsze należał do czołówki polskiego żużla. Bywały też wyjazdy do ośrodków niższych szczebli. Właśnie tak zaczął się sezon 2002. Zielonogórzanie pojechali w świąteczny poniedziałek 1 kwietnia do Rawicza. Motorem Falubazu był wtedy jego kapitan - Andrzej Huszcza. „Tomek” strzelił 16 „oczek”, dwucyfrówki dołożyli też Antonin Svab i Maciej Kuciapa, a to oznaczało tylko jedno... pogrom „Niedźwiadków” 34:55. Ponieważ mieliśmy kumulację świąt, działacze Kolejarza oblali nam w parkingu trenera Zbigniewa Jądera, a spiker zawodów ogłosił, że goście przyjechali z Billym Hamillem w składzie. Amerykanin był oczywiście żartem i to nie pierwszy raz w historii zielonogórskiego klubu.
9. Deszcz w roli głównej
Jak to możliwe, że cofnęliśmy się w czasie aż o 14 lat i ani razu nie wypadły nam świąteczne derby? Wypadły, ale byle jakie! 16 kwietnia 2001 przy W69 miały się zmierzyć Polmos i Pergo. To miał być hit po trzech latach przerwy w lubuskich starciach na najwyższym poziomie. Niestety, padało w niedzielę i w poniedziałkowy ranek. Mecz wisiał na włosku, ale do 16.00 wydawało się, że jednak pojadą dla 7.000 fanów, w tym 150 gości. Arbiter Ryszard Głód skapitulował ostatecznie wobec kolejnych opadów i złych prognoz pogody na kolejne godziny. Deszcz ostudził także zapał chuliganów, którzy tym razem nie „dymili”.
10. Remis też musiał być
Trudno w to uwierzyć, ale tak się zachowało w archiwum. Od dziesiątego żużlowego lanego poniedziałku dzieli nas aż 15 lat. Dokładnie 5 kwietnia 1999 „Myszy” pojechały do Opola, gdzie w ramach pierwszej rundy pierwszej ligi zremisowały 45:45. Co ciekawe, liderem Falubazu był w tym spotkaniu Chris Louis, a wśród gości brylował inny Brytyjczyk Sean Wilson.
Były też takie lane poniedziałki, które z różnych powodów zapisały się w pamięci kibiców i żużlowców. To jednak opowieść na inną świąteczną okazję.