Kazania - dla lepszego kontaktu z wiernymi - głosi się prawie wyłącznie od ołtarza. Pozostała legenda płynących z góry, starannie dobieranych, wpadających do serca słów. Ale i dziwnych wydarzeń, które miewały miejsca na tych „stanowiskach bojowych” każdej parafii.
Wydarzyło się to pewnej nocy 50 (51?) roku nowej ery w Troadzie, na trzecim piętrze budynku, w sali oświetlonej dziesiątkami płonących lampek. Kazanie do wiernych wygłaszał święty Paweł z Tarsu. Mówił długo, bardzo długo…
I wtedy stało się nieszczęście: siedzący na oknie młodzieniec imieniem Eutych, zasnąwszy głęboko, runął na bruk dziedzińca. Kaznodzieja przerwał, zbiegł na dół, wziął na ręce zwłoki Eutycha. - Uspokójcie się! - zawołał do tłumu. - On znowu żyje!
I Eutych, ku zdumieniu obecnych, ożył. Jak można przypuszczać, do końca życia słuchał kazań uważniej.
Sam święty Paweł wrócił do niedokończonego kazania podreperowany psychicznie: udowodnił, że kaznodzieja może nie tylko uśpić żyjących, ale i wskrzesić zmarłych.
DOPUŚĆ GO, DUBRAWKO!
Nigdy się już nie dowiemy, kto, gdzie i kiedy wygłosił pierwsze kazanie na ziemiach polskich.
Można jeno domniemywać, że miało to miejsce w 965 roku w Poznaniu, na Ostrowie Tumskim, w kaplicy ufundowanej przez świeżo przybyłą z Czech Dubrawkę de domo Przemyślidównę, małżonkę księcia Mieszka I.
Zarys murów tej kaplicy odkryto niedawno na północ od prezbiterium kościoła Marii Panny przy pałacu książęcym.
Kaznodzieją mógł być przybyły z księżną ks. Jordan, podniesiony wkrótce do godności biskupa. Ten sam, za którego mądrą radą Dubrawka zgodziła się na konsumpcję małżeństwa jeszcze przed chrztem małżonka: Mieszko, który odprawił dla niej wszystkie swe siedem żon, nie był przyzwyczajony w tym temacie do zbyt długich postów, również kulinarnych. Może więc przedmiotem pierwszych kazań było właściwe, mądre traktowanie obowiązków małżeńskich w łożu i przy garach?
NA STOJĄCO, NA BOSAKA
Wysłuchanie kazania nie było kiedyś, nawet przy najlepszych chęciach, sprawą prostą. Kamienne zazwyczaj świątynie były coraz bardziej oblegane, i niezależnie od swych gabarytów czy liczby codziennych nabożeństw, nie mogły pomieścić wszystkich wiernych.
W kościele Mariackim na jednym metrze kwadratowym mogły się pomieścić cztery osoby - teoretycznie, bo trzeba było odliczyć ołtarze czy filary. Zimą panowały przeraźliwe chłody, a niezależnie od pory roku, posadzki zalegało przekleństwo wszystkich proboszczów - potworne błoto wnoszone na butach czy bosych nogach.
Wzorem miast niemieckich i w Krakowie przed wejściem do kościołów kładziono więc słomę, zmienianą w lecie co osiem, a w zimie co czternaście dni. Trwały przepychanki ku prezbiterium, gdzie było cieplej.
Wszyscy stali. Po pierwsze - bo nie było zbyt wielu stałych ław, a po drugie - uczestnictwo we mszy na siedząco przez długie lata było przywilejem tylko nielicznych: króla, kleru, najwyższych urzędników, hetmanów etc.
Czytaj więcej:
- DO OGNIA Z GRZECHEM
- BITWA O AMBONĘ
- CZY JEST TU ZŁODZIEJ?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień