Wpadka rumianego rabusia
38-letni Artur M. w 2005 r. napadł na 7 banków w Krakowie i Gdańsku. Wyszedł po odbyciu 10 lat odsiadki w więzieniu i znowu obrabował bank. W areszcie czeka teraz na kolejny wyrok.
Prokurator otworzył kopertę i przeczytał list, który z krakowskiego aresztu przysłał mu podwójny zabójca, oszust i notoryczny kłamca. Było jasne, że autor pisma bez skrupułów chce pogrążyć kolegę z celi nr 9 i zasłużyć na niższy wyrok w swojej własnej sprawie, która miała niebawem wejść na wokandę. Śledczy postanowił osobiście przesłuchać Mirosława C., ps. Carlos, by usłyszeć, co ma do powiedzenia na temat Artura M.
Carlos pogrąża kolegę z celi
Niski, pod wąsem, przypominający szczurka Carlos nie krył, że kilka tygodni wcześniej zawarł układ ze współosadzonym, iż weźmie na siebie jego przestępstwa.
- Artur M. zaproponował mi za to 5 tys. zł - opowiadał Mirosław C. Chodziło o serię napadów na banki w Krakowie między sierpniem i październikiem 2005 r. Carlos upewnił się, że wtedy nie siedział za kratkami i przystał na propozycję kolegi. Brakowało mu pieniędzy, rodzina się od niego odwróciła. W więziennej rzeczywistości musiał sobie jakoś radzić, więc podjął się tego zadania, by uratować kolegę.
Artur M. dał mu swój akt oskarżenia i polecił, by Carlos nauczył się na pamięć: gdzie, kiedy i jaki bank został obrabowany.
- Najpierw odpytywał mnie z tego, gdy wychodziliśmy na spacerniak, potem kazał na karteczkach pisać: ulica, nazwa banku, zrabowana kwota. Robił mi takie klasówki - zeznał Mirosław C.
W pewnym momencie poczuł się zwolniony z zawartego układu, bo Artur M. nie dał mu żadnych pieniędzy.
- A to dla ich posiadania podjąłem z nim tę grę - mówił Carlos. W pokoju u prokuratora przyznał szczerze, że choć jest zawodowym oszustem, to nie będzie brnął w te kłamstwa i win kolegi na siebie nie weźmie. Zdradził jednak szczegóły dotyczące napadów, które mógł usłyszeć wyłącznie od bezpośredniego sprawcy.
Artur M. przyznał mu się choćby do tego, że dokonując rozbojów z atrapą broni palnej w ręku, za każdym razem naklejał sobie przezroczystą taśmę samoprzylepną na palce, by nie zostawić śladów linii papilarnych. Na miejsca przestępstw zawsze podjeżdżał na rowerze i uciekał na nim po udanym skoku.
W trakcie napadu na bank w Gdańsku 300 metrów gonił go jeden z pracowników, aż spadła mu z głowy bejsbolówka. Na jego szczęście policja nie znalazła czapki, na której był ślad DNA . W Gdańsku nie zdążył w porę odpiąć roweru, bo nie zadziałał zamek szyfrowy. Uciekał więc na piechotę. Ukrył się w bramie. Po rower już nie przyjechał, bo bał się zasadzki.
Carlos zapamiętał też z opowieści Artura M., że najpierw napadów na banki dokonywał po południu, ale potem już przed godziną 12.00, bo wtedy w kasach było więcej gotówki.
Tylko podczas jednego ze skoków na bank przy ul. Karmelickiej w Krakowie mierzył do kasjerki z atrapy. W innych przypadkach wystarczyło, że wyjmował broń z plecaka i pokazywał pracownikom banku. Sam pakował gotówkę lub robiły to zastraszone przez niego osoby.
Zeznania Carlosa nie pomogły mu w jego własnej sprawie, ale na pewno pogrążyły Artura M.
Rumiane policzki i rower sprawcy
Policja z Krakowa potrzebowała sześciu tygodni, by złapać nieuchwytnego rabusia, który działał według sztywnego schematu. Na głowę ubierał bejsbolówkę, zakładał przeciwsłoneczne okulary i brał do ręki atrapę broni palnej. Replikę pistoletu Beretta 92 F na kulki kupił za 100 zł w sklepie. Groził nim. Informował kasjerki, że to jest napad i domagał się pieniędzy.
Gdy jedna z nich się pomyliła i wstukała zły kod, by otworzyć sejf, zagroził jej śmiercią. Inną wulgarnie ostrzegł, co jej grozi, gdy nie da mu więcej gotówki. Wszystkie zapamiętały, że miał charakterystyczne czerwone policzki, jakby gdzieś je odmroził. Faktycznie cierpiał od dzieciństwa na alergię.
Jedna z kasjerek sugerowała, że to był rodzaj makijażu, by zmylić trop. Coś mogło być na rzeczy, bo dostrzegła również, że bandyta, który mierzy do niej z broni, ma doklejone wąsy. Te rumiane policzki były na tyle rozpoznawalnym znakiem napastnika, że podczas obławy policjanci mieli zwracać uwagę na takich mężczyzn, zwłaszcza jeśli poruszali się na rowerze. W sumie na koncie Artura M. było 7 napadów na banki, w tym jeden w Gdańsku na ul. Heweliusza.
Finansowo obłowił się w miarę dobrze, łączny łup zamknął się w kwocie około 75 tys. zł. Pieniądze to generalnie była jego słabość. Po wpadce okazało się, że ma też na koncie fałszowanie dokumentów i zaległości w spłatach kredytów.
Artur M. wpadł w sierpniu br. po napadzie na bank, który obrabował przed laty. Teraz zabrał 20 tys. złotych
Do tego doszło nielegalne posiadanie dwóch naboi do broni oraz groźby karalne w stosunku do znajomej. Przesłał jej razem z jednym nabojem kasetę wideo z filmową sceną egzekucji. Kobietę chciał nastraszyć, by nie była świadkiem na procesie cywilnym jego babki. W chwili zatrzymania dorabiał jako ochroniarz w jednej z firm.
Sąd podwyższa wyrok
Sąd Rejonowy dla Krakowa-Krowodrzy skazał go na 8 lat więzienia i zapłatę 31 tys. zł kosztów sądowych. Ale skuteczna była apelacja prokuratury, która chciała wyższej kary. Tak się stało i Sąd Okręgowy w Krakowie podwyższył wyrok do 10 lat pozbawienia wolności.
Uznał, że taka kara jest sprawiedliwa, bo oskarżony działał z premedytacją i dokładnie planował napady. Sprawa oparła się nawet o Sąd Najwyższy, ale on nie uwzględnił kasacji oskarżonego.
Dowody prokuratury były mocne: zeznania Carlosa, relacje pracowników banków, którzy rozpoznali Artura M., pocztówka, którą wysłał z Sopotu koleżance w Krakowie. To świadczyło o tym, że był na Wybrzeżu, gdy doszło do napadu na bank w Gdańsku.
Znajomy oskarżonego Marek M. potwierdził, że ten oferował mu 5 tys. zł i namawiał go do podwiezienia w kierunku centrum Krakowa, by Artur M. mógł dokonać skoku na bank. Z kolei Anna B. potwierdziła, że Artur M. mógł bez jej wiedzy skorzystać z pieczątek firmy, by fałszować zaświadczenia o zatrudnieniu i zarobkach.
Dokumenty przedkładał w kilku bankach, by zwiększać limit na swojej karcie kredytowej lub zdobyć kredyt konsumpcyjny. Artur M. oskarżał potem Annę B. i Marka M. o spisek. Oboje nie mogli przed sądem podtrzymać swoich zeznań, bo przedwcześnie zmarli.
Artur M. wpadł w policyjną obławę godzinę po ostatnim napadzie. Znaleziono przy nim całą zrabowaną sumę, a w garażu atrapę broni, czapkę, plecak i zestaw okularów. Przyznał się do napadów, ale finansowe zaległości regulowała za niego matka. Na długie lata zamknęły się za nim drzwi zakładu karnego.
Kolejny napad po latach
Niepodziewanie o Arturze M. znowu zrobiło się głośno na początku sierpnia br. Trudno się dziwić, bo dokonał napadu na bank na Rynku Kleparskim w Krakowie, czyli na tę samą placówkę co przed laty.
Wtedy jego łupem padło prawie 10 tys. zł, teraz dwa razy więcej. Nie miał jednak szczęścia, bo po rozboju rzucił się w pościg jeden z pracowników banku i zatrzymał Artura M. Grozi mu teraz do 15 lat więzienia.