Woronowicz: Aktorami nie jesteśmy za karę
Role dobrych ludzi są trudniejsze, bo muszą nieść ze sobą znacznie większy ładunek tajemnicy. Muszą być lepiej skonstruowane. Lać kogoś bejsbolem to prosta sprawa - mówi Adam Woronowicz
Minęło dwadzieścia lat, odkąd skończył Pan szkołę teatralną. Kino Pana pokochało, wciągnęły seriale. Spodziewał się Pan tego?
Szkoła nie jest w stanie przygotować człowieka na to, że telefon czasami milczy, a kariera będzie się różnie układać. Że czasami jest to szybki start jeszcze w szkole, a czasami trzeba długo czekać. Ja na kino musiałem troszkę poczekać. A potem spotkały się ze sobą dwie role, które otworzyły mi drzwi do kina - jedna w filmie „Popiełuszko. Wolność jest w nas”, a druga w „Rewersie”. To była mieszanka wybuchowa, która zatrybiła. Następnie był „Chrzest” Marcina Wrony i już poszło.
Nie czuł Pan takiego zniecierpliwienia, że Marcin Dorociński, który był z Panem na roku jest już rozpoznawalny, a Pan jeszcze nie?
Na szczęście miałem co robić. W moim życiu był teatr. I w nim intensywnie pracowałem. Nie było czasu na frustrację czy zniecierpliwienie. Pojawił się też teatr telewizji i zawsze coś się działo. Do kina musiałem pewnie dojrzeć, nauczyć się pewnych rzeczy, okrzepnąć. A teraz patrząc wstecz, widzę, że film przyszedł do mnie w odpowiednim czasie. Nie było ani nie ma we mnie poczucia żalu, że nie czekały na mnie role Hamletów. Ja się bardzo cieszę, że najpierw trafiłem do Teatru Rozmaitości, a potem Powszechnego, że mogłem podpatrywać takich aktorów jak Zbigniew Zapasiewicz, Joasia Żółkowska, Joasia Szczepkowska czy Krystyna Janda.
Co pedagodzy mówili o Panu w szkole teatralnej?
Czasami usłyszałem, że mam talent. Ale nic więcej.
Nie mówili, że Woronowicz jest jak kolor biały i że można na nim namalować wszystko?
Nie. Wszyscy byliśmy na roku zdolni i utalentowani. Czułem dużą akceptację ze strony moich profesorów. Czułem, że mogę zająć swoje miejsce w teatrze. I nie musi być ono na początku eksponowane. Bo jak powtarzał Władysław Kowalski - który mnie bardzo dużo nauczył w Teatrze Powszechnym - dobrze jest, kiedy aktor czuje się potrzebny. A jakie gra role, to już jest drugorzędne.
Czy chłopak z Białegostoku przyjechał do szkoły teatralnej w Warszawie z kompleksami?
Nie. Wiedziałem, że mam fatalną dykcję, z jakimś totalnym szczękościskiem, ale nad wszystkim dało się popracować. Musiałem się na nowo nauczyć mówić. Włożyłem w to dużo pracy i udało się.
Teraz jest Pan mocno zapracowany. W tym roku na ekranie pojawią się dwa duże filmy z pana udziałem, nowy serial w TVN. W Gdańsku spotykamy się na planie filmowym „Kamerdynera”.
Jest praca, a ja czuję się potrzebny. I to jest najważniejsze.
W Pana zawodowej biografii jest kilku mrocznych bohaterów - gangster z „Chrztu” czy seryjny morderca z „Czerwonego pająka” A Pan potrafi pokazać, że zło jest takie zwyczajne.
Nie robię nic innego, jak tylko naśladuję człowieka. Taki człowiek jest. Nie święty.
Jak się wchodzi w skórę mordercy?
Nie jestem w stanie wytłumaczyć fenomenu aktorstwa czy sztuki aktorskiej. To nasza tajemnica i niech tak zostanie. Ale musimy pamiętać, że kino operuje obrazem i to dobrze skonstruowany obraz pewne rzeczy imputuje widzowi, który je świadomie przyjmuje. Poza tym lubimy być straszeni i ciągnie nas do mroczniejszych tematów.
Z drugiej strony gra Pan błogosławionego księdza Popiełuszkę.
To też jest pytanie o człowieka. Nie gramy niczego, czego nie robiłby człowiek.
Ale Pan mówi, że role dobrych ludzi są trudniejsze do zagrania.
Trudniejsze, bo muszą nieść ze sobą znacznie większy ładunek tajemnicy. Muszą być lepiej skonstruowane. Lać kogoś bejsbolem to prosta sprawa. Człowiek często robi to, wyłączając emocje. Chociaż jak się przekonałem, praca w filmie gatunkowym jak „Czerwony pająk” to była trudna rzecz, wymagająca pokory i skupienia całego zespołu. Bo łatwo popaść w pastisz albo śmieszność.
Jak Pan wychodzi z roli? Niektórzy aktorzy mówią, że rolę zostawiają w teatrze albo na planie. Nie zabierają jej do domu.
Jestem zwolennikiem takiego zachowania, żeby rolę „wystrzelić” i zapomnieć. Nauczyłem się, żeby nie rozmyślać nad tym, co bym poprawił. Na graniu skupiam się przed graniem i tyle.
Tak się żyje lepiej...
Musimy nauczyć się jakiejś higieny w tym zawodzie. Aktorami nie jesteśmy za karę. To nam sprawia frajdę. Ale trzeba cały czas pamiętać, że to jest tylko i wyłącznie praca. Czasem zdarzy się coś takiego przy roli, że staje się ona czymś więcej, niż pracą. Że ona naznacza jakoś człowieka, zostaje na dłużej. Ale tak się dzieje rzadko.
Dla Pana rodzina jest najważniejsza: żona, dzieci.
To prawda. Ale ja pewnie nie byłbym w tym miejscu zawodowym, w którym jestem i nie chciałoby mi się tyle pracować, gdyby nie moi bliscy. Rodzina jest dla mnie motorem napędowym i to z jej strony czuję największą akceptację. W domu za to nie jestem aktorem, tylko tatą i mężem. I to mi dobrze robi.
Co Panu przynosi największą przyjemność w aktorstwie?
Dość często uprawiam płodozmian, albo teatr albo kino, albo teatr telewizji czy serial. I to sprawia, że się nie nudzę. Mam też to szczęście, że mogę wybierać. Teraz pracuję z Filipem Bajonem w „Kamerdynerze” - filmie kostiumowym, chwilę temu skończyłem zdjęcia do nowego serialu TVN „Diagnoza”, gdzie pracowałem z Xawerym Żuławskim i Łukaszem Palkowskim.
Aktorstwo to zawód, w którym można być lekarzem, księdzem...
To nie jest tak, że po włożeniu kostiumu urywa mi się film i staję się tym księdzem czy lekarzem. Praca nad rolą to pełna kontrola nad swoją psychiką. My się przebieramy, udajemy, wkładamy w to psychologię, ale tylko po to, żeby pewne emocje przerzucić na drugą stronę ekranu albo sceny. Nie mogę powiedzieć, że ja się w pełny sposób identyfikuję z graną postacią. Nie dopuszczam do tego.
Młode pokolenie aktorów marzy o sławie, staniu na ściankach, czerwonych dywanach. A Pan chce jak najdalej być od tego celebryckiego świata. Pokora?
Mnie to jakoś - przepraszam, bo nie chcę nikogo urazić - ale nie ciągnęło. Szkoda mi na to czasu. Przed aparatami nie czuję się jak ryba w wodzie. Kiedy muszę być, to jestem, a kiedy nie muszę, to wolę jechać przed siebie.
Trochę tak, jak Pana kolega z roku i pokoju w akademiku Marcin Dorociński.
Był taki moment, że mieszkaliśmy razem w akademiku. Cenię Marcina za to, jakim jest aktorem i jakich dokonuje wyborów. Prywatność jest bardzo ważna. Ale to nie znaczy, że nie szanujemy naszej widowni. Wszystko, co robimy, robimy dla niej. Krystyna Janda powtarzała nam - widz jest najważniejszy. I jest.
A film „Dwie korony” z Pana udziałem?
To film o ojcu Kolbe. Jest to dokument fabularyzowany. I jego ogromną wartością są świadectwa ludzi, którzy znali osobiście ojca Maksymiliana. W filmie pojawia się m.in. Kazimierz Piechowski, jeden z ostatnich świadków apelu, w obozie koncentracyjnym Auschwitz, podczas którego ojciec Maksymilian zgodził się pójść do bunkra głodowego za Franciszka Gajowniczka. To jemu ojciec Maksymilian miał powiedzieć: nadzieja, tylko nadzieja. Kazimierz Piechowski w 1942 roku ucieka brawurowo z trzema innymi więźniami w przebraniu esesmanów w skradzionym wcześniej aucie niemieckim. W tym filmie jest kilka fabularyzowanych scen, w których wystąpiłem. Ogromne wrażenie na mnie zrobiła wizyta papieża Franciszka w obozie. Papież przeszedł przez bramę Auschwitz z napisem „Arbeit macht frei”, a potem w celi śmierci zatrzymał się na modlitwę. Świat widząc to, zaczął sobie zadawać pytać - kim jest ta postać, która zginęła w celi śmierci przed laty. Pomyślałem więc, że jeśli ja mogę się przyczynić do tego, że świat pozna piękną historię ojca Kolbe, to wspaniale. 26 września odbędzie się oficjalna premiera filmu, dystrybuowanego w 146 krajach przez Telewizję Watykańską. I wtedy cały świat usłyszy o Kolbe.
A Łukasz Palkowski i jego „Najlepszy” z Pana rolą? Ten film zobaczymy już za kilka tygodni na gdyńskim festiwalu filmowym.
To było też wyjątkowe spotkanie z postacią autentyczną, która nadal żyje. To film o człowieku, który pobił rekord w podwójnym Ironmanie. Życiorys postaci niezwykłej, która udowodniła, że prawdziwi bohaterowie nie boją się upadać i potrafią się podnieść z największego dna. I o tym bohaterze usłyszy świat tak jak o profesorze Relidze po filmie „Bogowie” Łukasza Palkowskiego.
W „Kamerdynerze”, czyli pierwszej kaszubskiej sadze rozpiętej w latach 1900-1945 też Pan chętnie zagrał, tyle że dziedzica pruskiego.
Bardzo chciałem zagrać. To niezwykle ciekawa postać i rozpisana w filmie na lata.
Reżyser ma znaczenie?
Ogromne. Każdy jest inną osobowością, a ja kieruję się tym, z kim chciałbym pracować i do kogo chciałbym wrócić. Skończyliśmy właśnie zdjęcia do filmu Marka Koterskiego „Siedem uczuć”. To już drugi jego film, w którym zagrałem i bardzo jestem ciekaw, jak nam wyszło tym razem.
Adam Woronowicz - 43-letni aktor teatralny i filmowy. Ukończył Akademię Teatralną w Warszawie. Popularność przyniosła mu główna rola w filmie „Popiełuszko. Wolność jest w nas”. Polskiego Orła otrzymał za rolę drugoplanową w filmie „Chrzest”, a nagrodę Jantar m.in. za pierwszoplanową rolę w filmie „Czerwony pająk”. Jest żonaty i ma czworo dzieci.