Wolność w pomroczności [komentuje Adam Willma]
28 września 1983 roku byłem na stadionie przy ul. Traugutta w Gdańsku. Gwiazda Lechii rozbłysła wówczas (na moment) wielkim blaskiem. Tego dnia biało-zieloni zawalczyli pięknie. Przez dłuższy czas na tablicy widniało 2:1.
Ale nie piłka była w tym meczu najważniejsza. Podczas przerwy publiczność wypatrzyła na trybunach JEGO. Sędzia zagwizdał na drugą połowę, ale ludziom nie w głowie było patrzeć na murawę. Wielotysięczny tłum podniósł się z miejsc, skandując „Lech Wałęsa! Lech Wałęsa!”. Mieliśmy łzy w oczach. Nigdy wcześniej nie przeżyłem takiego poczucia jedności. I chyba nigdy później. Nie miało znaczenia, że Boniek pokonał nas w końcu jedną bramką.
Hasło Wałęsa było dla mnie wówczas symbolem wolności. Dokładnie odwrotnie niż dziś, gdy Lech Wałęsa utkwił w kajdanach swojego mitu. Casus TW „Bolka” stał się maczugą politycznych religii, a sam Lech Wałęsa występuje - w zależności od strony barykady - w roli świętego lub diabła. Wierzyć mi się nie chce, że potrafiliśmy zgłupieć do tego stopnia. Że potrafiliśmy oddać wolność historycznych ocen bieżącym rozgrywkom politycznym.
Historia Wałęsy składa się z wielu odcieni. Był „Bolkiem”, był bohaterem i symbolem Solidarności. W 1989 roku podjął ryzyko budowania nowej rzeczywistości w oparciu o układ przy Okrągłym Stole i wziął za to odpowiedzialność. Ćwierć wieku to dobry czas, aby ocenić ten jego wybór.
Zajmując Belweder, Wałęsa dał się poznać jako mściwy, małoduszny (sprawa Hodysza!) kombinator (sprawa podatku za Nobla i pomroczności). Dziś jest bredzącym na każdy temat starszym panem, ambasadorem firmy Cinkciarz, coraz bardziej zamotanym w swoje niedomówienia.
Oceńmy Wałęsę sprawiedliwą miarą. Jeśli wolność miałaby polegać na wyborze pomiędzy mitami, to nie „o take” wolności walczyliśmy.