Każdy, kogo byśmy nie zapytali, jest za wolnością słowa. Pełną i faktyczną. Czy jest to polityk z pierwszych stron gazet, czy też „tylko” ten lokalny, nie mówiąc już o przeciętnym zjadaczu schabowego z kapustą.
Schody zaczynają się jednak wtedy, gdy ta wolność słowa nas samych zaczyna dotykać. Wtedy zmienia się nieco punkt widzenia, zależny od jak wiemy punktu siedzenia. I wtedy zaczynają się pewne „ale” do tejże wolności.
Pół biedy, kiedy zarzuty do niej dotyczą tylko pewnej stylistyki, niezbyt trafionego słowa czy ujęcia fotograficznego. Rzeczywisty problem pojawia się wtedy, gdy ktoś faktycznie napisze nieprawdę, bądź niesłusznie pomówi kogoś.
Może to być celowe działanie, najczęściej jednak jest to przysłowiowe o jedno słowo „za dużo” wypowiedziane/napisane w emocjach, które są złym doradcą.
Do tego często dochodzą urażone ambicje i stare zatargi, uniemożliwiające zwykłe wyjaśnienie sobie sytuacji i dogadanie się, jeśli już do czegoś takiego dojdzie.
Wtedy mamy gotowy przepis na batalię sądową.
Wymiar sprawiedliwości ma zajęcie, obserwatorzy marną uciechę, a organizacje pożytku publicznego być może jakieś wpływy z nawiązek przyznanych przez sądy.
Czy jednak na pewno o to chodziło z tą wymarzoną, wyśnioną wolnością słowa, na którą czekaliśmy przez całe dziesięciolecia? Śmiem wątpić.