Wojna o sejmik, czyli o stanowiska i kontrolę nad miliardami
Dlaczego dla Prawa i Sprawiedliwości, jak mówi prezes Jarosław Kaczyński, priorytetem w nadchodzących wyborach samorządowych jest zdobycie sejmików województw? Odpowiedź jest prosta: bo płyną przez nie miliardy, dzięki którym można się promować i utrzymać władzę, bo do obdzielenia w każdym urzędzie marszałkowskim jest setki stanowisk. Dlatego też nie jest to priorytet tylko i wyłącznie PiS.
O determinacji, jaka jest w PiS, by wybory do sejmiku wygrać, świadczy choćby otwierający listę kandydat w okręgu tomaszowsko-skierniewickim. To poseł Grzegorz Wojciechowski.
Gdyby wygrał wybory do sejmiku, nie będzie mógł zawrócić. Automatycznie traci mandat posła i zarobki (uposażenie posła i dieta to nawet po obniżce ponad 10 tys. zł brutto), a zyskuje tylko dietę radnego (podstawowa to 2,1 tys. zł netto). W PiS mówią, że za takimi transferami z Sejmu do samorządu musi iść obietnica, która zrekompensuje politykowi straty finansowe, czyli np. praca w zarządzie województwa, opłacana zarobkami powyżej 12 tys. zł brutto miesięcznie.
Tyle tylko że nie wystarczy wygrać wyborów, by rządzić. PiS przecież ostatnie wybory do łódzkiego sejmiku wygrało, ale 12 mandatów radnych wystarczyło tylko do tego, by być największym klubem opozycji, bo PSL z PO razem zdobyły więcej i rządzą województwem już trzecią kadencję.
Wojciechowski to najmocniejsze nazwisko we wschodniej części naszego regionu. Brat Grzegorza - Janusz najpierw jako polityk PSL, a potem PiS, demolował konkurencję w wyborach. Na Wojciechowskich do dziś głosuje część elektoratu PSL, bo wielu kojarzy braci wciąż z tą partią.
Dlaczego politykom PiS tak bardzo zależy na sejmikach? Jarosław Kaczyński nieraz już wspominał, że ten szczebel samorządu to priorytet. Odpowiedź jest prosta. Samorządy województw kontrolują przepływ unijnych pieniędzy na inwestycje w regionach. W latach 2014-2020 Łódzkie w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego otrzymało z Brukseli ponad 2 mld euro, a nie jest to jedyny program. Te pieniądze inwestowane są w region i jego mieszkańców, którzy potem idą głosować w wyborach. Wystarczy rzucić okiem na stronę internetową urzędu marszałkowskiego, by dość szybko skonstatować, że pięcioro członków zarządu województwa (PO i PSL) ciągle podpisuje jakieś granty i dotacje, zresztą zazwyczaj w swoich okręgach wyborczych, co potem przy urnach może zaprocentować.
O unijne pieniądze kłócili się nawet politycy jednej partii. Najsłynniejszy konflikt finalizował się w listopadzie 2015 r., kiedy to na zarządzie regionu PO padł wniosek o wycofanie rekomendacji marszałkowi Witoldowi Stępniowi, a stała za tym prezydent Łodzi Hanna Zdanowska. Główna oś konfliktu oparła się o podział pieniędzy na rewitalizację Łodzi. Ówczesna premier Ewa Kopacz zapowiedziała, że Łódź ma je dostać bez konkursu, marszałek zaś chciał konkursów. Stanowisko uratował, ale większość pieniędzy na rewitalizację została w Łodzi, czym nie mógł się pochwalić w regionie. Gdyby to PiS miało marszałka po wyborach, a Zdanowska nadal była prezydentem Łodzi, to o pieniądze z województwa będzie jej trudniej.
PiS na 16 województw rządzi tylko w jednym sejmiku - podkarpackim. Apetyt, by rządzić wszędzie, jest jeszcze większy, bo partia ma problemy w dużych miastach, a władzę w Polsce przejęła dzięki głosom mniejszych miast i wsi. Sejmik też w zasadzie wybiera wieś, to dlatego przez lata właśnie PSL współrządzi woj. łódzkim.
Gdy partia Kaczyńskiego doszła do władzy w Polsce, po kontrolę nad unijnymi funduszami chciała iść na skróty. To nie marszałkowie województw mieli dysponować tymi miliardami, ale wojewodowie, których kontroluje PiS. Temat jednak pożył krótko. Skończyło się na nieoficjalnych wypowiedziach.
W sejmikach jest jeszcze jeden magnes. To stanowiska. Sam urząd marszałkowski to ponad tysiąc etatów, a są jeszcze instytucje zależne od marszałka, które zazwyczaj pod kierownictwo dostają koledzy z partii. Do wzięcia są zatem posady dyrektorów i wicedyrektorów Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego, Łódzkiej Agencji Rozwoju Regionalnego, Wojewódzkiego Zarządu Nieruchomości, w dalszej kolejności kilkunastu szpitali, a pewnie i Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej. W samym zaś urzędzie przy okazji ewentualnej zmiany władzy można się na początek spodziewać (poza 5-osobowym zarządem województwa) wymiany dyrektorów i ich zastępców w 18 departamentach i kilku biurach - razem kilkudziesięciu stanowisk. PiS zresztą część dawnych synekur marszałkowskich już przejęło.
Wojewódzkie ośrodki doradztwa rolniczego przeszły spod kontroli marszałków pod resort rolnictwa, także ten łódzki, w Bratoszewicach, a w związku z tym na stanowiskach dyrektorskich działaczy PO i PSL zastąpili ludzie wprost lub pośrednio powiązani z PiS.
PiS większością głosów w Sejmie odebrało też wpływ na obsadę wojewódzkich funduszy ochrony środowiska marszałkom i oddało wojewodom. Zarząd łódzkiego Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej od razu został wymieniony.
Prezesowi i czterem zastępcom z PO i PSL podziękowano i zastąpiono prezesem z PiS. Ciekawy jest jednak casus wiceprezesa, czyli dr Anny Górczyńskiej. Uchodzi ona za specjalistkę od prawa zamówień publicznych, ale jest też żoną radnego sejmiku Andrzeja Górczyńskiego. Górczyński wszedł do sejmiku z listy PSL, ale jakiś czas po wygranych przez PiS wyborach odszedł z klubu PSL i został radnym niezależnym.
Niezależność Górczyńskiego w sejmiku jest kwestionowana. Radny jest jednocześnie wicedyrektorem łódzkiego oddziału Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego i jakoś tak dziwnie wyszło, że gdy PiS czyściło rolnicze agencje z działaczy PSL, Górczyńskiego oszczędzono i wciąż w KRUS zarabia.
Jego byli koledzy z klubu PSL uważają, że radny, sprzedając się za utrzymanie posady, osłabił koalicję, zaś PiS ordynarnie go skorumpowało i sprawą winno się zająć CBA. Sam Górczyński konsekwentnie zaprzecza, twierdzi, że PSL pomijało jego inicjatywy, a w związku z tym głupio mu było przed wyborcami.
Niemal identyczny powód odejścia z klubu PSL podała Beata Ozga-Flejszer, córka ikony ludowców Krystyny Ozgi, byłej posłanki, wicewojewody i działaczki OSP. Ozga-Flejszer przed wyborami w 2014 r. zmieniła nazwisko, dodając panieński człon, w czym niektórzy z ludowców widzą powód zdobycia przez nią mandatu radnej sejmiku z siódmego miejsca listy. W każdym razie po odejściu z PSL zapewniała, że nie przejdzie do klubu PiS. Faktycznie nie przeszła, ale w najbliższych wyborach do sejmiku będzie kandydowała z listy PiS.
W każdym razie gdy radna Ozga-Flejszer opuszczała PSL, zrazu pojawiły się przewidywania, że za chwilę zacznie zarabiać w jakiejś rządowej, czyli kontrolowanej przez PiS, agencji. Tak się nie stało, ale patologiczną tradycją polskiej polityki jest mechanizm, przez który ktoś, kto zostaje radnym, nagle okazuje się kapitalnym specjalistą i zarabia w spółkach kontrolowanych przez partyjnych kolegów. Tylko w tej kadencji pracę na lepiej płatną, oczywiście w administracji publicznej, opłacanej przez podatnika, zmieniła trójka radnych PO, dwóch z PSL i sześcioro z PiS. To trzecia część sejmiku.
Niektórym z PiS wyszło to jednak bokiem. Po zapowiedzi prezesa Kaczyńskiego, że w wyborach nie wystartują radni zajmujący „wysokopłatne” posady, kilku z nich na listach wyborczych nie ma.
Być radnym sejmiku to najlepsza fucha w samorządzie, bo przeciętny wyborca nie wie, czym się sejmik zajmuje. Trudno więc radnego rozliczyć. A za dwie wizyty w miesiącu (sesja i komisje) na konto wpada co najmniej 2,1 tys. zł netto, poza apanażami nieprzeliczalnymi na pieniądze...