Województwo to fetysz i jego brak nie wpływa negatywnie na Koszalin
Skoro „zamknęliście” McDonald’sa, to znak, że dojrzewacie - mówi (żartem?) Filip Springer. Z reportażystą rozmawialiśmy, jak Koszalin wypada na tle innych byłych miast wojewódzkich.
W jednym z wywiadów powiedział Pan, że zazdrości mieszkańcom takich miast, jak Koszalin i uważa, że można tam fajnie żyć. Skąd ten wniosek?
Nie ulega wątpliwości, że życie w mieście 100-tysięcznym jest wygodniejsze niż w milionowym. Mniejsze korki, odległości, wszystko w zasięgu spaceru. Mówi się, że najprzyjemniej jeździ się rowerem po mieście, kiedy wszystkie cele są w zasięgu pięciu kilometrów. I przypuszczam, że w Koszalinie większość, jeśli nie wszystkie najważniejsze miejsca leżą właśnie w takim promieniu od centrum. Jedna z teorii urbanistycznych mówi, że najlepsze do życia i wychowywania dzieci jest miasto 60-tysięczne. Niezależnie od twardych danych przemawiających na ich niekorzyść, jak bezrobocie, płace itp.
Mówi pan przede wszystkim o wygodzie w sensie komunikacyjnym. Co, jeśli ktoś do poczucia dobrego i wygodnego życia potrzebuje zaspokojenia także jakichś wyższych aspiracji, choćby kulturalnych? Tymczasem w mniejszych miastach automatycznie przyjmuje się, że nie ma co robić z wolnym czasem.
Nie chodzi tylko o aspekt komunikacyjny, ale także choćby gęstość relacji społecznych. Bo na przykład w miastach mniejszych (nie małych) łatwiej pielęgnować relacje, być w kontakcie ze znajomymi, rodziną, choćby przez to, że się ich częściej przypadkiem spotyka na ulicy. To jest przyjemne i fajne. Do tego żyje się wolniej, bo nie ma tej korporacyjnej kultury dojenia pracownika z wszystkich jego sił. Jeśli dołożyć dostępność terenów rekreacyjnych, na przykład Koszalin ma blisko morze, może być bardzo przyjemnie. Oczywiście nie wszystkie miasta tak mają, bo na przykład Skierniewice nie mają w pobliżu nic...
Mają Warszawę...
(śmiech) No tak, mają Warszawę, ale to się im raczej nie przysługuje. Oczywiście, jeśli dochodzi aspekt wspomnianych aspiracji i przekonanie, że jeśli chce się coś osiągnać, to trzeba wyjechać, to niestety często też jest prawda. Bo rynek pracy, choćby dla wykwalifikowanych specjalistów jest dużo większy w tych większych miastach. Z mojej obserwacji wynika, że na mniejsze miasta nie narzekają ci, którzy są niezależni od lokalnego rynku pracy. Na przykłąd pracują zdalnie. Ich sformułowanie “tutaj kariery nie zrobisz” nie dotyczy. Jeśli chodzi o paletę oferowanych szans, to rzeczywiście jest ona mniejsza, ale nie oznacza to, że odnoszenie sukcesu jest tu niemożliwe.
Najnowszą książkę „Miasto Archipelag” rozpoczyna pan rozdziałem związanym z Koszalinem, poprzez postać pochodzącego stąd Rudolfa Clausiusa. Chodziło o nasze miasto czy raczej o osobę naukowca?
Punktem wyjścia była postać Clausiusa, a to, że akurat pochodził z Koszalina bardzo mi pasowało, bo mogłem go opisać. Tak samo wyglądałby jednak ten rozdział, gdyby Clausius pochodził ze Skierniewic, Słupska czy Elbląga. Wszystkie miasta mają kogoś znanego na kogo się powołują, a kto z reguły opuścił je jeszcze w dzieciństwie i niewiele się im przysłużył. Clausius myślami jednak zawsze tu wracał. Z jednej strony jest to więc opowieść o końcu i entropii, która rządzi naszym życiem, z drugiej o tym, że wspomnienie miasta rodzinnego daje ukojenie na różnych jego etapach. To się powtarza w opowieściach z innych miast. Moi rozmówcy mówią, że gdzie indziej wprawdzie czasem są większe perspektywy, atrakcje, ale tylko w swoim mieście czują się u siebie. Bo mają wspomnienia związane z konkretnymi miejscami, ulicami. To jest bardzo ważna rzecz, która buduje jakość życia. I o tym trzeba mówić. Clausius to powtarzał.
Z większości rozdziałów wyziera jednak szarość i poczucie beznadziei...
A tu się Pan myli, bo policzyliśmy dokładnie te rozdziały i 63 procent jest takich, o których pan mówi, a 37 procent można uznać, za, powiedzmy, pozytywne.
Może w takim razie jest to kwestia indywidualnego postrzegania, ja najwyraźniej bardziej chłonę te rzeczy negatywne. Rozumiem jednak, że reportaż nie był pisany z myślą, by pokazać poczucie marazmu i beznadziei. Archipelag jednak z definicji coś łączy. Co opisane miasta mają ze sobą wspólnego, oprócz utraty statusu województwa?
Choćby utratę populacji. Nie tą związaną z demografią, a wynikającą z faktu, że z tych miast po prostu więcej ludzi wyjeżdża. Utraciły też duże zakłady przemysłowe, gdzie wspólna jest także fałszywa wiara, że ich obecność powoduje ogólne szczęście, pracę i dobrobyt. Łączą je też te wszystkie wspomniane cechy, które budują jakość życia, ale i te, które ją obniżają. Do tego powoli, ale systematycznie rośnie w nich grupa ludzi którzy odkrywają zalety życia w takich miastach, są nich zakochani i umieją się uniezależnić od ich ograniczeń. To świetnie widać zwłaszcza w miastach, które zostały włączone do Polski po 1945 r., jak Koszalin. Gdzie tożsamość lokalna budzi się dopiero w trzecim pokoleniu. Wreszcie, tych miast jest 31, żyje w nich prawie 3 miliony ludzi, a w ogólnopolskich mediach pojawiają się tylko przy okazji jakichś tragedii. Zająłem się nimi, bo miałem poczucie, że umyka mi ważny aspekt rzeczywistości.
Wiadomo, że książka ma ograniczone ramy, a pan w dodatku nie jest historykiem ani analitykiem. Ale czy fakt, że rozmawiał pan zaledwie z pojedynczymi osobami, nie obniża wiarygodności tego przekazu?
W każdym z miast spędzałem kilka dni, a w Koszalinie byłem nawet trzy razy. Oczywiście, gdybym chciał napisać książkę o Koszalinie, to w życiu nie pozwoliłbym sobie zrobić tego na podstawie tak krótkiego pobytu. Natomiast ja pisałem wspólną historię o wszystkich miastach, w których w sumie spędziłem pięć miesięcy, więc miałem pewien ogląd. Szukałem nie wyjątkowości, ale uniwersalności. Czegoś co je łączy, a rzeczy unikalne raczej odrzucałem. W każdym z miast przeprowadziłem wiele wywiadów umówionych, do tego mnóstwo przypadkowych rozmów na ulicach, targowiskach, w autobusach. Książka ma formę reportażu z podróży, w związku z czym, jeżeli ktoś ją czyta, musi mieść świadomość, że to się dzieje w jakimś ciągu i rządzi się swoimi prawami. Że widzi coś moimi oczami. Mnie interesowały problemy powtarzające się w wielu miastach, a do tego historie ciekawe, reportersko nośne. W przypadku Koszalina historie Clausiusa i pracowni architektonicznej HS99 są po prostu fajnymi historiami. Ciekawymi.
Ja jednak osobiście, porównując te historie z tymi, które opisał pan w innych miastach czułem pewien niedosyt. Być może dlatego, że nasze realia nie są mi obce, ale tamte historie, które usłyszałem po raz pierwszy i ludzie, których pan opisał, wydawały mi się po prostu ciekawsze. Nie znalazł Pan w Koszalinie nic innego godnego opisania czy właśnie to uznał za najciekawsze i najbardziej zbieżne z realiami pozostałych miast?
Znalazłem w Koszalinie wiele ciekawych historii, jak w każdym z tych miast. Natomiast na końcu jest ten moment, kiedy trzeba z każdego wybrać coś innego i ciekawego. To co pan mówi o niedosycie jest zresztą bardzo interesujące, bo akurat Koszalin jest potraktowany dość szczodrze. To raczej gdzie indziej słyszę coś na kształt rozżalenia.
Jedynym twardym kryterium było to, żeby każde z miast pojawiło się w książce. Ile będzie na jego temat i co konkretnie było już kwestią wtórną. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ktoś może czuć niedosyt z powodu sposobu potraktowania jego miasta, natomiast historie z Płocka, Suwałk czy Słupska również opowiadają poniekąd Koszalin i życie w nim. I odwrotnie te z Koszalina oddają realia innych miast.
Poza tym wiedząc, że temat jest gigantyczny, a książka ma swoje ograniczenia rozdmuchaliśmy projekt do Internetu, artykułów prasowych, audycji radiowych czy kolejnej książki, która właśnie się ukazała. Jest to przewodnik po Archipelagu, w którym każde miasto traktujemy równo, poświęcając mu siedem punktów. Projekt jest jednak cały czas otwarty i jeśli ktoś uważa, że jest jeszcze jakaś ważna opowieść z Koszalin, Krosna czy Kalisza, to może się zgłosić, a my to jakoś zagospodarujemy.
Wspólna dla większości miast jest postawa młodych ludzi, w Koszalinie reprezentowanych przez panią z kawiarni. Z ich wypowiedzi przebija takie negatywne zblazowanie, że „w moim mieście jest beznadziejnie i nie ma perspektyw”. Czy to nie jest trochę sztuczne i wynikające z tego, że młodzież uważa, że powinna aspirować do tej całej atrakcyjnej powierzchowności, którą widzi w telewizji? Że po prostu nie wypada powiedzieć, że czują się dobrze w swoim mieście i tu widzą swoją przyszłość?
Rozumiem, że wielu młodych ludzi jest bardzo otwartych na wszystko co w telewizji, kinie, kolorowych czasopismach. Jeżeli oni aspirują do tego, ale to nie definiuje ich całego życia, to nie ma w tym nic złego. Ja też czasem lubię napić się kawy z plastikowego kubka, zjeść sushi, czy kupić spodnie w „sieciówce”. To po prostu znak życia w dużym mieście. Oczywiście w wypowiedziach młodych ludzi wybija trochę niechęć do tych mniejszych miast. Może nawet automatyczna i bezrefleksyjna. W Koszalinie zrobiłem ankietę wśród uczniów liceum, co chcą zrobić jak skończą szkołę.
Wyjechać z Koszalina.
Nawet nie, ponad połowa chce wyjechać z Polski, a to przerażające. Oczywiście możemy powiedzieć, że to jest zafałszowane, bo im to popkultura włożyła do głowy. Tylko, że to znajduje później określone konsekwencje. Kiedy pytałem swoich rówieśników w odwiedzanych miastach ilu z ich kolegów zostało, wychodziło, że tylko jedna trzecia. Ta chęć wielkomiejskiego życia wśród ludzi młodych często znajduje ujście w jednym z głównych przejawów modernizacji, jakim jest galeria handlowa. Kiedy poprosiłem koszalińskich licealistów o wskazanie miejsca, z którego są najbardziej dumni, to większość wskazała Atrium.
Ja jestem z Poznania, gdzie przypada najwięcej metrów kwadratowych galerii handlowych na tysiąc mieszkańców i znaczną część swojego dziennikarskiego życia spędziłem na napieprzaniu w te galerie – żeby ich nie było. Te odpowiedz bardzo jednak uporządkowały mi myślenie na ten temat. Trzeba bowiem przyznać, że życie w dużych miastach skupia się trochę wokół galerii, gdzie idzie się na kawę, kupuje jeansy w "sieciówkach" czy idzie do kina 3d z popcornem. Skoro tak, to nie można odbierać tego modelu mieszkańcom mniejszych miast, bo ta zasmucająca tendencja jest pewną formą dobicia do modelu modernizacji obowiązującego w całej Polsce. Może to przykre, ale nie ma co się na to zżymać.
Wątek centrów handlowych wpisuje się poniekąd w wątek Mcdonald’sa, ironicznie i dość gorzko opisanego w jednym z rozdziałów pańskiej książki, jako symbolu aspiracji i statusu. W Koszalinie do niedawna mieliśmy trzy „maki”, ale jeden zamknęli...
Co Pan mówi?! Nie wiedziałem!
Tak, i to ten najstarszy, w centrum miasta. Zostaliśmy zatem już tylko z dwoma. Czyli co? Skoro ten McDonald's to taki wyraz aspiracji, to Koszalin jest już na równi pochyłej? Czy może raczej właśnie dojrzewamy?
Pierwsze słyszę, żeby gdzieś się zamknął McDonald’s, więc zabił mi pan ćwieka. „Mak” w dużych miastach to jest coś powszedniego, taka ostatnia deska ratunku, do której się wpada kiedy nie ma już innej opcji. Tymczasem w tych mniejszych miastach jest to pewien symbol statusu...
Teraz symbolem aspiracji takich miast, jak Koszalin jest oczekiwanie na Ikeę...
Ale Koszalin nie będzie miał Ikei.
Proszę nie mówić tego głośno, bo wielu w to wierzy.
Sorry. Wracając do Maka. W Ciechanowie ludzie piszą petycję, żeby go im zbudowali. To brzmi trochę jak z lat 90-tych, kiedy proboszcz święcił lokal, a urzędnicy przecinali wstęgi. Mnie to śmieszy, ale ten Mak, to też jest taki element wielkomiejskości, który trzeba przejść. One z większych miast przecież też nie zniknęły. Jest ich wręcz coraz więcej, ale podchodzi się do nich już zupełnie inaczej niż dawniej. Nie nadają żadnej rangi, dlatego fakt, że zniknął z koszalińskiego centrum, oznacza, że ta wielkomiejskość tutaj wkracza.
Wracając do punktu wyjścia pańskiej książki, czyli likwidacji województw, to w wielu z tych miast wciąż słychać gorycz, połączoną z mitologizacją okresu wojewódzkiego. Czy z pańskich obserwacji, rozmów, przestudiowanych archiwów wynika, że "wojewódzkość" miała tak duże znaczenie dla tych miast?
Można na to spojrzeć pod różnymi kątami. Na przykład jeśli chodzi o media, to straciły, bo na przykład w lokalnej prasie poziom reportażu był o wiele wyższy niż teraz...
Naprawdę widzi Pan tu jednoznaczny związek? Ja mam wrażenie, że poziom dziennikarstwa ogólnie spada i to niezależnie od podziałów administracyjnych.
Oczywiście, że tak, ale zamknięcie silnych tytułów regionalnych też było jednym ze skutków reformy. Jeśli zaś mówimy o ekonomicznych wskaźnikach, to badania pokazują, że poziom życia w miastach nie ma związku z posiadaniem lub nie siedziby województwa. Tam, gdzie były silne ośrodki regionalne, stolice ekonomiczne reforma administracyjna niewiele zmieniła. Koszalin na pewno należy do tej grupy, tym bardziej, że tu akurat województwo było dwa razy dłużej niż w większości pozostałych. Natomiast te miasta, które otrzymały sztucznie stołeczność: Ciechanów, Łomża, Tarnobrzeg, Konin to nie były nigdy silne regionalne ośrodki, tylko mieściny. Kiedy im zabrano województwo, to straciły już wszystko. Najwięcej na reformie zyskały za to miasta, które nigdy nie były wojewódzkie, a stały się miastami powiatowymi. Im rozwój wyraźnie przyspieszył. Dlatego nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ale "wojewódzkość" jest fetyszem, którym zastępowano dyskusję o decentralizacji.
Nadal się to robi, bo ten fetysz jest przywoływany przy okazji każdych kolejnych wyborów. Mija 18 lat, a w Koszalinie i Słupsku – wydaje mi się, że bardziej w Koszalinie - wciąż „powraca” środkowopomorskie. Czy widzi pan tu miejsce na wspólne zarządzanie i województwo?
Uważam, że dziś dyskusja o "wojewódzkości" jest wtórna, zastępcza i niepotrzebna. Zdaje się, że obecni prezydenci Koszalina i Słupska uznali, że warto starać się o województwo, jeżeli to oznacza więcej połączeń kolejowych, całodobowe poczty i wspólne pozyskiwanie środków unijnych. Ale ja myślę, że do tego nie potrzeba województwa, tylko wspólnego działania. Im większe miasto, tym jednak te sentymenty są większe. Największe chyba w Częstochowie.
Znaczne oddalenie od dużych ośrodków nie rzutuje negatywnie na oba miasta?
Jeśli rzutuje, to raczej pozytywnie. Widać to po miastach leżących w bliskim sąsiedztwie dużych aglomeracji, jak Skierniewice czy Siedlce – one mają gorzej, niż te, które są oddalone od większych ośrodków. Ze względu na odległość mieszkańcy Koszalina nie pracują w Szczecinie, tylko tutaj, dzięki czemu rozwijają swoje miasto, a do tego mają choćby czas by dodatkowo budować jego społeczny kapitał. Takie miasta mogą dodatkowo tworzy ć własne pole oddziaływania stając się silnymi, niezależnymi regionalnymi ośrodkami.