Wojenna misja kapitana Trimble’a w Polsce była tajemnicą przez 60 lat
Historia. Amerykański lotnik Robert M. Trimble pod koniec wojny ratował alianckich jeńców w Krakowie i okolicach. Tę niezwykłą historię kapitan opowiedział swojemu synowi Lee Trimble’owi dopiero pod koniec życia, a ten opisał ją we właśnie wydanej książce „Ocalić jeńców!”.
Kpt. Robert M. Trimble był pilotem amerykańskiego bombowca B-17. Razem z kolegami z 493. Grupy Bombowej US Air Force latał z Wielkiej Brytanii na bombardowania Niemiec.
Misje nie były łatwe: straty wśród załóg były duże, a niebezpieczne loty wyczerpywały nerwowo. Dlatego Robert cieszył się, gdy 30 grudnia 1944 r. jego załoga wróciła cało z bombardowania niemieckiego Kassel i tym samym zaliczyła obowiązkową turę lotów. Teraz kapitan miał wrócić do domu, skorzystać tam z 21-dniowego urlopu, zobaczyć żonę i niedawno urodzoną córkę. Potem zaś znów wrócić do latania bojowego na koleją liczącą 35 misji turę.
Drugie dno
Stało się jednak inaczej: dowódca Trimble’a przedstawił mu pewną propozycję: zamiast urlopu zostanie wysłany do Związku Radzieckiego, by tam odszukiwać amerykańskie samoloty bombowe, które lądowały awaryjnie po sowieckiej stronie frontu, reperować je i odstawiać do baz we Włoszech. To zadanie było o wiele bezpieczniejsze niż loty bojowe nad Niemcami czy Japonią i dawało szansę na doczekanie końca wojny.
Propozycja wydawała się kusząca, tyle że kryło się za nią drugie dno. Jak dowiedział się później Trimble, jego prawdziwym zadaniem miało być… poszukiwanie i ratowanie amerykańskich jeńców wojennych z wyzwolonych przez Sowietów obozów na terenie Polski. Pod pozorem poszukiwania załóg zestrzelonych samolotów kapitan miał penetrować zaplecze frontu, udzielać pomocy odnalezionym alianckim jeńcom (Amerykanom, Brytyjczykom, Kanadyjczykom) i ekspediować ich do portu w Odessie, skąd mieli odpływać statkami na Zachód. W dodatku cała misja miała odbywać się w tajemnicy przed Sowietami…
Dlaczego Amerykanie zdecydowali się na zorganizowanie takiej tajnej akcji? Otóż, zgodnie z międzyalianckimi ustaleniami opiekę nad wyzwolonymi przez Armię Czerwoną jeńcami mieli sprawować Sowieci, zapewniając im żywność, opiekę medyczną i dach nad głową. Przy radzieckim wojsku mieli ponadto działać alianccy oficerowie łącznikowi, których zadaniem miało być organizowanie powrotu jeńców do kraju.
Praktyka była jednak zupełnie inna. Sowieci po pierwsze nie chcieli, by na zapleczu frontu kręcili im się jacyś obcy wojskowi (zapewne szpiegujący!), po drugie zaś, bynajmniej nie objęli opieką uwolnionych jeńców. Zdarzało się bowiem, że wyzwoleni z obozów alianccy żołnierze byli pozostawiani samym sobie. To jeszcze nic: zdarzało się też, że Sowieci aresztowali ich, zamykali w więzieniach lub obozach i poddawali przesłuchaniom.
Kpt. Trimble po poważnych wahaniach zdecydował się przyjąć zadanie. Był młodym, dwudziestokilkuletnim człowiekiem i choć nie miał pojęciach o tajnych działaniach wywiadowczych (a taki de facto miał być charakter jego misji) to zagrała w nim awanturnicza żyłka. Z Londynu przerzucono go przez Egipt i Iran do ZSRR, gdzie wylądował do amerykańskiej bazy lotniczej w Połtawie.
To tam właśnie trafiały ściągane z frontu uszkodzone amerykańskie bombowce i ich załogi, tam je reperowano, a następnie odsyłano na macierzyste lotniska. Stamtąd Trimble - współpracując z miejscowymi oficerami wywiadu - miał wyruszać na swoje misje.
Dlaczego do takiej misji skierowano pilota bombowca, a nie oficera służb specjalnych znającego rosyjski lub polski? - Potrzebna była dobra przykrywka. Potrzebny był dobry pilot bombowców, który będzie znał się na takich samolotach. Bo taka była właśnie oficjalna rola mojego ojca - odnajdywanie i odprowadzanie do Połtawy amerykańskich bombowców, które lądowały awaryjnie. Agent, który podszywałby się pod pilota, zostałby szybko przez Sowietów zdemaskowany - mówi „Dziennikowi Polskiemu” syn kpt. Trimble’a, Lee Trimble, który odwiedził Kraków.
Zgubić NKWD
Obszarem działania kapitana miał być trójkąt między Lwowem, Lublinem i Krakowem. Gdy za pośrednictwem wspomnianych oficerów wywiadu dotarły do niego wiadomości o przebywających gdzieś amerykańskich żołnierzach, Trimble pod jakimś pozorem starał się dostać w ich pobliże i udzielić im pomocy.
Z Połtawy oficjalnie przeniósł się do Lwowa, gdzie zamieszkał w hotelu George. Stamtąd wyruszał incognito do miejsc, w których wegetowali jeńcy, przywożąc im jedzenie, papierosy i pieniądze. Następnie zaś organizował transport do miasta i tam wsadzał ich do pociągu jadącego do Odessy.
Cała akcja odbywała się tak, aby uniknąć wścibskich oczu NKWD. Dotychczasowe doświadczenia pokazywały bowiem, że Sowieci nie lubili takich nieoficjalnych działań. Zdemaskowani poprzednicy Trimble’a byli uznawani za personae non gratae i tracili możliwości operacyjne.
Podczas pierwszej misji kapitan wymknął się z lwowskiego hotelu, zgubił ogon NKWD i w jednej z okolicznych wsi odnalazł ukrywających się w stodole u polskiego rolnika grupę Amerykanów. Nakarmił ich, a następnie poprowadził do Lwowa i wsadził do pociągu.
Kolejna misja zaprowadziła go do Staszowa w Kieleckiem. Tam wylądował awaryjnie amerykański bombowiec z 96. Grupy Bojowej, którego załogę trzeba było ewakuować. Trimble - tym razem oficjalnie - przeleciał radzieckim samolotem ze Lwowa do Rzeszowa, a stamtąd jeepem udał się do Staszowa, gdzie odnalazł lotników kwaterujących w jednym z gospodarstw.
Jak czytamy w książce, widok załogi była dla kapitana niemal szokujący - byli tak czyści i dobrze ubrani w porównaniu z jeńcami, który ewakuował poprzednio.
Ze Staszowa Trimble udał się do Krakowa, gdzie zamieszał w hotelu. Gdzieś pod miastem ukrywała się kolejna grupa byłych jeńców. Kapitan sprawdzonym sposobem zmylił czujność opiekunów z NKWDm i wymknął się bocznym wyjściem. W stojącym na uboczu gospodarstwie pod Krakowem odnalazł grupę Amerykanów oraz byłych więźniów obozów koncentracyjnych: Francuzów, Holendrów i Polaków. Było z nimi też 25 kobiet - byłych więźniarek.
Trimble sformował liczącą 75 osób kolumnę i poprowadził ją w kierunku Krakowa. Jedna z kobiet niosła na rękach niemowlę - dziewczynkę o imieniu Kasia. Dziecko było wychłodzone i głodne. Trimble, który miał córkę w tym wieku, wziął od niej dziecko, owinął szalikiem i schował pod swoją lotniczą kurtką.
Posuwając się wolno, w śniegu i na mrozie, grupa dotarła do gospodarstwa, gdzie jeden z agentów kapitana zorganizował transport. Miejscowy rolnik udostępnił furmanki, na które załadowano przybyszów i powieziono do Krakowa. Gdy byli już pod miastem, Trimble chciał zapłacić rolnikowi, lecz ten odmówił przyjęcia pieniędzy.
Noc przeczekali dla bezpieczeństwa poza rogatkami, a rano w małych grupkach przedostawali się na dworzec, starając się unikać radzieckich patroli.
Kapitan na dworcu kupił bilety i czekał na swoich podopiecznych. Z niepokojem liczył przybywających. Cudownym zrządzeniem losu nikt nie został zatrzymany. Gdy wreszcie podstawiono pociąg jadący na wschód, załadował do niego swoją grupę, życząc jej szczęśliwej podróży.
600 osób
„W ciągu następnych dni kilkakrotnie przechodził ten rytuał. Co najmniej jeden z jego agentów był nadal w jego okolicy; korzystając z okazji, jaką stwarzała sytuacja w Krakowie, wysyłał on niewielkie grupy uchodźców na obrzeża miasta, gdzie odbierał je Robert, a następnie, postępując zgodnie z przyjętą wcześniej metodą, pomagał im niepostrzeżenie dostać się na dworzec kolejowy. Większość tych ludzi stanowili dawni jeńcy, ale byli wśród nich również nieliczni więźniowie obozów zagłady. W pewnym momencie Robert stracił rachubę, ale szacował, że w ciągu tych paru dni spędzonych w Krakowie wsadził do pociągu sto pięćdziesiąt dusz” - czytamy w książce. W sumie zaś, podczas całej swojej misji, kapitan uratował około 600 osób.
- Pewnego razu Sowieci zawieźli go do niedawno wyzwolonego obozu w Auschwitz. Byli tam jeszcze więźniowie, a krematoria zostały całkiem niedawno wysadzone przez Niemców. Ojciec widział stosy zwłok leżących na ziemi. Obrazy z tej wizyty zostały z nim do końca życia - opowiada Lee Trimble.
Kpt. Robert Trimble nie został zdemaskowany przez Sowietów, szczęśliwie doczekał końca wojny w Europie i wrócił do Stanów Zjednoczonych. Dostał tam propozycję pozostania w wojsku, a dowódca amerykańskich sił lotniczych na Pacyfiku gen. Spaatz, zaproponował mu pilotowanie samolotu, który zrzuci na Japonię jedną z bomb atomowych. Trimble odmówił jednak i odszedł do cywila. Wrócił do pracy, którą wykonywał przed wojną w liniach kolejowych w Pensylwanii.
O swojej misji nie mówił nikomu przez 60 lat. Dopiero cztery lata przed śmiercią opowiedział o niej synowi, który zafascynowany tą historią napisał o niej książkę. - Dowiedziałem się o tym, gdy ojciec miał 85 lat - mówi Lee Trimble.
pawel.stachnik@dziennik.krakow.pl