Wojciech Lipoński: Sport to coś więcej niż medale
Profesor Wojciech Lipoński to człowiek tyle zasłużony, co niedoceniany w dziele promocji Poznania. Olimpijczyk z Tokio, autor 19 książek, w tym publikowanych w paru językach dla UNESCO, dwukrotny laureat Złotego Wawrzynu PKOl. Jak zwykle z przejęciem opowiedział nam o wielkopolskim sporcie wczoraj i dziś.
Zacznę trochę przekornie i powiem, że jeden złoty medal olimpijski Szymona Ziółkowskiego z 2000 roku to mało jak na 100 lat tak dużego regionu, w którym sport zawsze odgrywał ważną rolę. A może po prostu nie wszystkie dokonania należy mierzyć liczbą krążków na igrzyskach?
Medale to nie wszystko, a Poznań nie musi mieć kompleksów wobec innych regionów jeśli chodzi o osiągnięcia w sporcie czy ogólniej w zakresie kultury fizycznej. W stolicy Wielkopolski przed wojną istniały dwie uczelnie wychowania fizycznego, co było ewenementem na skalę kraju. Zaczątkiem dzisiejszego AWF była Katedra Higieny Szkolnej i Wychowania Fizycznego przy Uniwersytecie Poznańskim, powstała w 1919 roku. Kierował nią profesor Eugeniusz Piasecki bez wątpienia pionier tej dziedziny w skali europejskiej. Tego rodzaju uczelnie istniały wcześniej jedynie w Kopenhadze, Berlinie i Genewie.
Dwa lata później w Poznaniu otwarto Centralną Wojskową Szkołę Gimnastyki i Sportu. Jej rektorem był pułkownik Walerian Sikorski. Proszę sobie wyobrazić, żadne miasto w Polsce nie miało podobnej uczelni, a Poznań miał dwie! Znając humanistyczne tradycje kultury fizycznej, jakie zainicjował Eugeniusz Piasecki, z niepokojem obserwuję obecnie tendencję spychania humanistyki sportu na margines na polskich AWF-ach, nie tylko w Poznaniu. Poznań ma na tym polu ogromny dorobek, sam miałem dotąd 26 wykładów w Akademii Olimpijskiej, trzykrotnie prowadziłem tam segment seminariów doktorskich. To unikalna uczelnia zlokalizowana w starożytnej Olimpii. W ostatnich latach zapraszani na wykłady byli również moi wychowankowie, dziś już profesorowie Michał i Małgorzata Bronikowscy.
Do wybitnych sportowców nie mieliśmy szczęścia, bo albo ktoś wyjechał z Poznania, albo wolał reprezentować barwy innego klubu. Może nie potrafimy zadbać o najlepszych i oddajemy ich w ręce bardziej operatywnych osób?
Poznań jest dobry dla przeciętnej, porządnej roboty. Jak ktoś trochę się wybija, to nie może liczyć na zbyt wiele. Najlepszym przykładem jest trener Czesław Cybulski i jego młociarze. Sięgali po najwyższe laury trenując w warunkach, co tu ukrywać, dość podłych. Nie tęsknię do PRL, ale pod tym względem było wtedy chyba lepiej. W każdym razie mieliśmy w Poznaniu trzy obiekty lekkoatletyczne, na których mogły się odbywać imprezy wyższej rangi. Teraz mamy tylko niszczejący Golęcin. Dawny Stadion im. 22 Lipca, gdzie była meta Wyścigu Pokoju, jest teraz ruiną połączoną z … lasem. Zajrzałem tam niedawno i ogarnęła mnie zgroza, coś chwyciło za gardło: bieżnia, na której uzyskiwałem swoje najlepsze wyniki w biegu na 400 metrów, pokryta brzozami.
Co powinniśmy zrobić, żeby znów być forpocztą polskiego sportu?
Przede wszystkim szanujmy to, co wcześniej osiągnęliśmy. Podpatrujmy i wcielajmy w życie to, co dobre u innych. Nie skupiajmy uwagi tylko na wyczynie, klubach i punktach. Dbajmy o historię, kulturę i humanistyczną wizję sportu. Jeden z przykładów: Poznań i Wielkopolska to historyczne pogranicze kultury Polski i Niemiec. Łączą nas nie tylko przykre wspomnienia, także pozytywne współistnienie, o czym zapominamy.