Wkroczeniu Armii Czerwonej towarzyszyły strach lub nadzieja
70 lat temu wojska sowieckie zajęły większą część Górnego Śląska. Pięcioro Górnoślązaków opowiedziało nam, jak zapamiętało tamte czasy i jakie obrazy im wtedy towarzyszyły.
Równo 70 lat temu wojska sowieckie zajęły większą część Górnego Śląska, przynosząc jednym ulgę, innym ból i zniewolenie. Pięcioro Górnoślązaków z dawnej polskiej i niemieckiej części regionu opowiedziało nam, jak zapamiętało ostatnie chwile przed wkroczeniem Armii Czerwonej, a także jakie obrazy i przemyślenia towarzyszyły im w tamtych dniach i godzinach.
Niespodziewanie szybka ofensywa
Na Górnym Śląsku chyba nikt, i to niezależnie od poczucia narodowego, nie spodziewał się, że sowiecka ofensywa, rozpoczęta 12 stycznia 1945 roku pod Sandomierzem, błyskawicznie złamie niemieckie linie obronne i stanie się początkiem triumfalnego pochodu Armii Czerwonej na Berlin. Ustabilizowana od miesięcy i oddalona o około 200 km od wschodnich granic Śląska linia frontu przestała istnieć.
W regionie zaskoczenie było tym większe, że wojska sowieckie, uderzając z północy, ominęły umocnione wschodnie przedpola okręgu przemysłowego i dość szybko wdarły się do centralnej części Górnego Śląska, w okolice Strzelec Opolskich. Wbrew oczekiwaniom okręg przemysłowy nie został więc zaatakowany od wschodu, lecz od zachodu i północy. Pierwsze sowieckie oddziały pojawiły się na Górnym Śląsku tydzień po rozpoczęciu ofensywy, czyli 19 stycznia.
Wynędzniali młodzi chłopcy
W położonej w powiecie strzeleckim Jemielnicy, w której mieszkał wówczas Richard Urban (rocznik 1934), aż do niedzieli 21 stycznia panował złudny spokój. - Nie mieliśmy pojęcia, że Rosjanie wdarli się tak głęboko na niemieckie terytorium - opowiada Richard Urban. - Nie było żadnej rzetelnej informacji. Nieoficjalnie opowiadano, że Rusy szybko posuwają się naprzód, ale raczej myśleliśmy, że to fantazje. 21 stycznia moja matka obsługiwała jeszcze w naszej restauracji. W pewnym momencie do lokalu wpadli żołnierze Wehrmachtu, zakwaterowani u nas domu, i zapytali, dlaczego nie uciekamy. Zdezorientowana matka odpowiedziała, że chwilę wcześniej podawano w radiu komunikat, że Rosjanie są pod Częstochową, więc na ucieczkę jest jeszcze czas. Usłyszała na to, żeby nie wierzyła w takie informacje. W rzeczywistości Armia Czerwona była już w tym momencie w Żędowicach, 10 kilometrów od nas - opowiada Urban. Jako że w tych warunkach ucieczka nie miała sensu, cała rodzina zebrała się w domu dziadków, by tam czekać na dalszy rozwój wypadków. - Stojąc przed domem widziałem naszych żołnierzy wycofujących się małymi grupkami - wspomina tamte czasy Richard Urban.
- Wyglądało to chaotycznie. W pewnej chwili zatrzymało się kilka wozów, na których siedzieli wynędzniali, ranni żołnierze, w większości młodzi chłopcy, bez dowódców. Moja babcia dała każdemu z nich trochę chleba i smalcu. Patrząc na nich, miałem przed oczami mojego ojca, który też był żołnierzem. Zastanawiałem się, czy on też musi tak uciekać, i czy jest w podobnym stanie. Jeszcze tego samego dnia na skraju wsi pojawił się sowiecki zwiad. Potem przez całą noc główną szosą w kierunku Strzelec i Opola przejeżdżała niekończąca się kolumna sowieckich czołgów. Czy myśleliśmy wtedy, że przegrana Niemiec zmieni granice na Śląsku? Aż do marca 1945 roku - nie. Wtedy to do Jemielnicy przyjechało na rowerach kilku milicjantów z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Powoli stawało się dla nas jasne, że będzie tu Polska - dodaje Urban.
Kazano znieść do piwnicy portrety Hitlera
Podczas gdy pojazdy z czerwonymi gwiazdami na pancerzach toczyły się przez Jemielnicę, w położonych 35 kilometrów na południowy wschód Gliwicach zaczynała się przedfrontowa gorączka. - Do soboty 20 stycznia nie miałem pojęcia, że jesteśmy w jakikolwiek sposób zagrożeni - wspomina Gerhard Gruschka, który miał wtedy 15 lat.
- Tego dnia poszedłem do szkoły, ale lekcji już nie było, za to nakazano nam szybko poznosić do piwnicy portrety Hitlera i wszelkie materiały propagandowe. Zdziwiło mnie to. Nikt nie nazywał rzeczy po imieniu, ale panowało niezwykłe poruszenie. Jeszcze bardziej zaniepokoił mnie widok wychudzonych postaci w pasiakach, pędzonych przez Gliwice na zachód pod strażą SS-manów. To byli więźniowie Auschwitz. Wracając ze szkoły, z pewnej odległości widziałem, jak kilku z nich rozstrzeliwano w parku. Nie potrafiłem po tym dojść do siebie. Następnego dnia z oddali dało się słyszeć głuche dudnienie artylerii. Wtedy ludzie zdali sobie sprawę, że sytuacja naprawdę jest poważna. Niektórzy uspokajająco twierdzili, że to rosyjski ostrzał Krakowa. Inni z kolei opowiadali, że Armia Czerwona jest już pod Opolem. Jak się okazało, rację mieli ci drudzy - dodaje Gruschka.
Przez najbliższe trzy dni w Gliwicach, także na August-Kiss-Strasse (dziś Franciszkańska), gdzie mieszkali wówczas Gruschkowie, trwało pospieszne pakowanie. - Wiele rodzin zdecydowało się na ucieczkę - wspomina gliwiczanin - ale żadnej zorganizowanej ewakuacji nie było. Ludzie po prostu wsiadali w tramwaj i jechali na dworzec kolejowy w nadziei, że uda im się dostać się do pociągu jadącego na zachód. Moja rodzina była pod tym względem dość nietypowa. Ojciec bez cienia wątpliwości zdecydował, że zostaniemy. Powód był prosty: był socjaldemokratą. Przez cały okres władzy Hitlera doświadczał z tego względu różnych szykan. Nieraz powtarzał, że po wejściu Rosjan nie będzie nam gorzej niż było do tej pory, i że Niemcy wkrótce odrodzą się jako demokratyczne państwo. Szybko się przekonał, jak bardzo się mylił.
W tamtych dniach prawie wszyscy wspominali Nemmersdorf w Prusach Wschodnich, gdzie w październiku 1944 roku Rosjanie zmasakrowali bezbronnych mieszkańców. Część ludzi, także mój ojciec, uważała jednak, że to wymysł hitlerowskiej propagandy. Czy się wówczas bałem? Nie. Spokój ojca udzielił się całej rodzinie. W poniedziałek 22 stycznia 1945 roku pod wieczór wybrałem się z nim nawet na małą przechadzkę w stronę Sośnicy. Wróciliśmy jednak szybko do domu, bo bardzo wyraźnie dało się słyszeć artylerię. Potem odgłosy walk dochodziły także z innych części miasta. Dwa dni później Gliwice były już w rękach Armii Czerwonej - wspomina Gerhard Gruschka.
- Kiedy myślę o tych wydarzeniach z dzisiejszej perspektywy, zadziwiający wydaje mi się fakt, że w ostatnich dniach przed wejściem Rosjan w mieście praktycznie nie widziało się wojska. Dobrze pamiętam koniec sierpnia 1939 roku. Wtedy żołnierze szykujący się do ataku na Polskę byli wszędzie. A przed wejściem Rosjan udało się mi zobaczyć w Gliwicach jeden jedyny czołg - opowiada Gruschka.
Po drugiej stronie Odry było bezpieczniej
W tym samym czasie co Gliwice, czyli 23 i 24 stycznia, Armia Czerwona zajmowała również Opole. Jak wspomina mieszkanka tego miasta, Edeltraud Gołosińska, wówczas Gonsior (rocznik 1929), od pewnego momentu władze coraz usilniej namawiały mieszkańców do ewakuacji. - Nasza ulica, wtedy Havelweg, dziś Huculska, coraz bardziej pustoszała. Co rusz żegnałam się z jakąś koleżanką. Do soboty 20 stycznia kursowały jeszcze pociągi, potem w grę wchodziła już tylko piesza ewakuacja – tłumaczy.
- Nie wiem, kiedy dokładnie pozamykano sklepy, ale dość długo normalnie funkcjonowały. Byłam wtedy uczennicą szkoły handlowej, ale zajęć nie mieliśmy już od ostatniego amerykańskiego nalotu na Opole 18 grudnia 1944 roku. W szkole opowiadano nam wprawdzie, jak brutalnie Rosjanie obchodzą się z niemieckimi cywilami, ale trudno mi było sobie wyobrazić, że coś takiego może spotkać także nas. Bałam się, ale nie był to paniczny strach - mówi opolanka.
O tym, że rodzina Gonsiorów ostatecznie opuściła miasto, zadecydował przypadek. - Pewnie zostalibyśmy w domu, gdyby jeden ze znajomych mojego ojca nie przekonał go dosłownie w ostatniej chwili, że sytuacja jest poważna - mówi Edeltraud Gołosińska.
- Powiedział, że jeśli nie chcemy się ewakuować, to powinniśmy przynajmniej przejść do części Opola położonej po zachodniej stronie Odry. Pogoda zniechęcała do dalekich wędrówek: było bardzo zimno i napadało dużo śniegu. Po krótkim namyśle we wtorek 23 stycznia ruszyliśmy więc w stronę mostów na Odrze. Po drodze przechodziliśmy koło płonącego gmachu sądu. Z nieba spadał na nas czarny deszcz różnego rodzaju dopalających się papierów i map. Ale nie był to wynik ostrzału. Budynek prawdopodobnie podpalono, żeby urzędowe akta nie wpadły w ręce Rosjan. Po drodze mijali nas niemieccy żołnierze w pełnym rynsztunku, idący do walki. Pierwsza próba przejścia przez Adolf-Hitler-Brücke (dziś Most Pamięci Sybiraków - przyp. red.) nie udała się. Wojsko nas nie przepuściło. Szybko poszliśmy w stronę położonego w śródmieściu Jahrhundertbrücke, dzisiejszego Mostu Piastowskiego. Tu wolno nam było przejść. Żołnierze jednak bardzo nas ponaglali i kazali się pochylić. Istniało już niebezpieczeństwo ostrzału. Niemieckiego wojska nie było w mieście zbyt wiele. Kiedy byliśmy po drugiej stronie Odry, jakieś 200 metrów od rzeki, saperzy wysadzili most. Udało nam się w ostatniej chwili. W kolejnych dniach ze wzgórz koło Winowa obserwowaliśmy płonące centrum Opola. Później ewakuowano nas na bezpieczne jeszcze tereny środkowych Czech, gdzie zastał nas koniec wojny - wspomina Edeltraud Gołosińska.
Namawiali do wyjazdu ze względu na dzieci
Jak mówi Maria Rożek (rocznik 1921), mieszkanka Kończyc należących w międzywojniu do II Rzeczypospolitej (dziś dzielnica Zabrza), w dawnej polskiej części regionu strach przed nadchodzącą Armią Czerwoną mieszał się z nadzieją na odrodzenie Polski i szybki powrót normalności.
- Nasza rodzina od września 1939 roku była szykanowana, ponieważ zarówno mój ojciec, jak i mąż byli powstańcami śląskimi. Mój mąż po plebiscycie przeprowadził się z niemieckiego Zaborza na polską stronę. Ze względu na swoje zaangażowanie polityczne, po wejściu Niemców do Kończyc musiał się ukrywać. Do domu wrócił tuż przed wkroczeniem Rosjan. Przyjechał z Katowic na rowerze, właściwie już pod obstrzałem - opowiada.
- Czy sądziłam, że Niemcy wygrają tę wojnę? Nie, nigdy. Zawsze wiedziałam, że Hitler zostanie pokonany i z niecierpliwością czekałam na dzień, kiedy Niemcy stąd odejdą. Nie pamiętam, kiedy dokładnie się dowiedziałam, że Rosjanie są już blisko. Zapowiedzią tego byli ciągnący pod naszym domem uciekinierzy z Zabrza. Niemiecka ludność z Kończyc także przeważnie ewakuowała się przed wejściem Rosjan. Choć wszyscy tu wiedzieli, że jestem Polką, niemieckie władze również mnie namawiały do wyjazdu. Przekonywali, że powinnam to zrobić ze względu na dzieci. Odpowiadałam "Tak, jutro", ale nie miałam zamiaru nigdzie wyjeżdżać. Ci, którzy czuli się Polakami, w ogóle nie myśleli o wyjeździe. Czy baliśmy się Rosjan? Tak. Słyszeliśmy wcześniej różne rzeczy. Z drugiej strony byliśmy jednak przekonani, że po wojnie powstanie taka Polska, jak była przed 1939 rokiem i jaką kochaliśmy. Stało się inaczej - tłumaczy Maria Rożek.
Troska o żywy inwentarz powstrzymywała przed wyjazdem
O ile w przypadku centralnej, północnej i wschodniej części Górnego Śląska można było mówić o zaskoczeniu sowieckim natarciem, mieszkańcy południa regionu mieli więcej czasu, żeby zareagować na zmienioną sytuację. Z Chałupek w powiecie raciborskim, miejscowości położonej do 1938 r. na styku granic Niemiec, Polski i Czechosłowacji, pochodzi Stefania Kozubek, wówczas Rymer. Na pytanie, dlaczego jej rodzina nie zdecydowała się na przedfrontową ucieczkę odpowiada, zauważając że z dzisiejszego punktu widzenia brzmi to mało racjonalnie, iż przed ewakuacją powstrzymywała ludzi troska o żywy inwentarz. - Na wsi każdy miał świnie, kozy albo krowy. Ludzie nie chcieli zostawiać dobytku, zwierzęta trzeba by było zabić - wspomina. Choć Rosjanie zajęli miejscowość dopiero 1 maja 1945 roku, wojenna atmosfera panowała w Chałupkach już od połowy 1944 roku, kiedy to Amerykanie zbombardowali sąsiedni Bogumin i Racibórz.
- W styczniu 1945 roku zjechała tu masa wojska, poza tym widzieliśmy przepełnione pociągi z uciekinierami. Od lutego w każdym domu w Chałupkach zakwaterowani byli żołnierze Wehrmachtu, a od marca Rosjanie ostrzeliwali naszą okolicę. Także od marca nie mieliśmy prądu, bo wojsko pościnało słupy, żeby zamaskować nimi swoje bunkry. Za to sklep funkcjonował do ostatniego dnia. Można w nim było kupić chleb i inne reglamentowane towary - opowiada Stefania Kozubek.
- Czy chciałam uciekać? Tak, bo się bałam, ale byłam nastolatką i decydowali rodzice -przyznaje. - Ojciec przez długi czas nie mógł stąd wyjechać ze względu na swoje obowiązki służbowe, był zawiadowcą na stacji Chałupki, a poza tym nie chciał. Mówił, że nie będzie tak źle. Trudno było uwierzyć w to, co mówiła propaganda. Z naszej miejscowości ewakuowali się tylko celnicy i ich rodziny, pochodzący z głębi Niemiec. Właściwie wszyscy miejscowi zostali. Oczywiście oficjalna propaganda do końca mówiła, że Niemcy wygrają wojnę. W prasie i w kronikach filmowych często była mowa o cudownej broni, o rakietach V1 i V2, które miały odwrócić losy wojny. Ale mało kto w to wierzył. Czy znaliśmy sytuację na froncie? W domu od dawna wiedzieliśmy, że Niemcy przegrywają. Było dla nas jasne, że nie da się wygrać z całym światem. Oczywiście wiedzieliśmy, że Rosjanie w kwietniu byli już pod Berlinem. Ojciec słuchał zagranicznych stacji radiowych, sporo na ten temat mówili też stacjonujący u nas żołnierze. O tym, co będzie po wojnie, raczej się nie rozmawiało. Sprawa odłączenia nas od Niemiec i przyłączenia do Polski albo do Czechosłowacji pojawiła się dopiero po przejściu frontu. Pamiętam dokładnie, że Wehrmacht wycofał się z Chałupek w kierunku Bogumina 30 kwietnia o północy. Pięć godzin później, o świcie 1 maja 1945 r., bez jednego wystrzału weszli do nas Rosjanie. Gdybym wtedy wiedziała to, co wiem dziś, uciekłabym przed wkroczeniem czerwonoarmistów nie namyślając się ani chwili - podsumowuje gorzko swą opowieść Stefania Kozubek.
***
Gauleiter i Volkssturm
Błyskawiczny marsz Armii Czerwonej w kierunku Górnego Śląska był wielkim zaskoczeniem dla gauleitera Fritza Brachta. Dygnitarz głęboko wierzył jednak w to, że zbrojny w pancerfausty Volkssturm (pospolite ruszenie) powstrzyma sowieckie czołgi. Lecz oddziały śląskich volks-sturmistów zostały dosłownie zmiażdżone.
Speer i Schörner
Sowietom zależało na tym, by górnośląski przemysł trafił w ich ręce w nieuszkodzonym stanie. Zbiegiem okoliczności ich zamiarom wyszły naprzeciw decyzje dwóch wysoko postawionych Niemców: ministra Alberta Speera i generała Ferdnanda Schörnera. Pierwszy wymógł na górnośląskich władzach, by nie niszczyć fabryk i kopalń, a drugi uzyskał zgodę Hitlera na wycofanie zagrożonych okrążeniem wojsk i oddanie Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego bez walki.