Witold Urbanowicz. Relacja naszego Asa z września 1939 roku.
„Sytuacja na froncie wydaje się grobowa” - słowa oficera Brygady Pościgowej uświadomiły przyszłemu dowódcy Dywizjonu 303 Witoldowi Urbanowiczowi całą grozę położenia Polski na początku września 1939 r. Poniżej publikujemy treść relacji.
Postanowiłem lecieć lotem koszącym, ale potem wyszedłem nieco wyżej; niebo było czyste. Leciałem na wysokości kilkuset metrów. Było jeszcze chłodno, silnik grał świetnie, jedenastka była nowa, lepsza niż nasze dęblińskie siódemki. Może udałoby mi się zostać w Brygadzie Pościgowej razem z tą jedenastką? Szosa Dęblin - Warszawa była zupełnie zapchana uciekinierami, wszystko waliło na południe: samochody, wozy drabiniaste, wózki dziecięce, tłumy pieszych. Szosa była obłożona dołami po bombach i sama także miejscami podziurawiona. Ludzie unosili głowy na widok samolotu, czasem powiewali chusteczkami albo czynili gest powitania rękoma; ale często też wybuchała panika, choć na tej wysokości biało-czerwone szachownice musiały być dobrze widoczne.
Horyzont był obłożony dymami. Garwolin zrąbany bez litości, paliły się wioski, chałupy, stogi. Nie minęło wiele czasu, gdy daleko na horyzoncie zobaczyłem potężne słupy dymu nad Warszawą - niektóre czarne, inne żółtawobure. W spokojnym, porannym powietrzu szły pionowo ku niebu. W miarę przybliżania się zobaczyłem także i pożary. Było już blisko.
Pod lewe skrzydło wchodzi mi lotnisko Okęcie. Rozglądam się - jest podziurawione. Palą się zakłady Škody. Hale Państwowych Zakładów Lotniczych mocno oberwały. Niektóre budynki 1. Pułku Lotniczego także zwalone, przed kasynem oficerskim na jezdni potężny lej po bombie, hangar eskadr myśliwskich ma dziurę w przybudówce. Zataczam koło, biorę kurs wprost na Zielonkę, na polowe lotnisko Brygady. Znam te okolice doskonale, latałem tu prawie codziennie przez trzy lata. Pole wzlotów w Zielonce jest jednak puste. Ki czort? Gdzie się podziała Brygada? Przecież kapitan Brzezina wyraźnie mi mówił, że mam lądować w Zielonce. Zaczynam się trochę denerwować, rozglądam się po okolicy, ale nic nie widzę; z daleka zauważam tylko parę sylwetek naszych pezeteli, pnących się ku górze - pewnie je poderwali. Może lotnisko w Zielonce zostało rozpoznane przez Niemców i Brygada odskoczyła na nowe? Wracam na Okęcie; zapamiętałem, że przed jednym z hangarów na Okęciu stał szkolny erwudziak, tam jednak ktoś musi być jeszcze. Dolatuję - RWD-8 stoi nadal, nie wystartował. Przepatruję poharatane lotnisko, czy możliwe jest lądowanie. Z trudem, ale może się uda. Podchodzę głębokimi ślizgami, ląduję - widzę, że ktoś wyszedł z hangaru. Podkołowuję do erwudziaka, silnika na wszelki wypadek nie wyłączam. Podbiega jeden z mechaników, znam go ze 111. Eskadry Myśliwskiej, kiedy byłem w niej zastępcą dowódcy. Silnik pracuje na minimalnych obrotach, krzyczę: - Gdzie są nasi myśliwcy? - Zmienili lotnisko! Są teraz na polach majątku w Zaborowie! Ale jest tutaj na Okęciu pan major Wyrwicki! - Wyrwicki?! Nie czekając już na nic, wyłączam silnik i wyskakuję z kabiny. Oddaję spadochron mechanikowi. - Pan porucznik wraca do Brygady? - Na razie przyprowadziłem wam samolot. A co wy tu robicie na Okęciu? - Przylecieliśmy, żeby się zorientować, czy są jakieś części zapasowe do samolotów. A pan major leci na Mokotów, na odprawę do dowództwa.
W moment później zobaczyłem szczupłą sylwetkę Wyrwickiego; poznał mnie także z daleka i szybko podszedł. - Urban! My tu szukamy części zapasowych, a ty nam całą maszynę przyprowadziłeś? - To jedna z ostatnich jedenastek, panie majorze. Jest nieuzbrojona. - Z tym nie będzie kłopotu. Szefie, natychmiast zajmijcie się jedenastką. Pozostawimy ją na razie na Okęciu. Schowajcie ją tylko dobrze, bo Niemcy nam ją zbombardują. Jak tam u was w Dęblinie? - Bijemy się, ale bez wielkich rezultatów. Czasem uda się rozbić wyprawę i zmusić do zrzucenia bomb w polu albo do zawrócenia. Ale z zestrzałami jest bardzo kiepsko; z tych dwóch starych sikawek na siódemce nic się nie ustrzeli.
- Cudów się nie wymaga. Macie jakieś straty? - Jak dotąd nikt nie zginął w powietrzu. Natomiast dużo ludzi zginęło podczas bombardowań, większość cywilów. I dużo rannych. Zerżnęli nam Niemcy hangary, składnica lotnicza się pali, Dęblin także. Wszystkie okoliczne osady i wioski były bombardowane.
Wyrwicki spoważniał. - Führer zalecił odłożenie na bok wszelkich względów ludzkich, Luftwaffe wykonuje. - Panie majorze, jak w Brygadzie? - Normalnie, rąbiemy się; pióra lecą z Niemców i z nas. Zastępcę dowódcy Brygady, pułkownika Pamułę, spuścili Niemcy. Strzelali do niego, kiedy wisiał na spadochronie. To samo było z Felkiem Szyszką, messerschmitty go postrzelały, kiedy ratował się na spadochronie. Dowódca trzeciego dywizjonu Zdzich Krasnodębski został zestrzelony, dowódca 111. eskadry Gutek Sidorowicz także. Leżą w Szpitalu Okręgowym w Warszawie. Za chwilę lecę na odprawę do Dowództwa Lotnictwa, to przy okazji może skoczę do nich. Pogadamy obszerniej, kiedy wrócę. Jeżeli będzie czas. - Proszę ich pozdrowić ode mnie, ja także będę się starał ich odwiedzić. Ale, panie majorze... - No? - Jakie są możliwości powrotu do Brygady? Bo ja bym chciał wrócić. Jest wojna i nie ma sensu pozostawać w szkolnictwie.
Pokręcił głową. - I tak będziesz się widział z pułkownikiem Pawlikowskim, spróbuj pogadać. Ale to nie będzie łatwa sprawa. Brak samolotów. Mamy o wiele więcej pilotów niż maszyn. A uzupełnień nie widać.
Wyrwicki poleciał na Mokotów, a ja zostałem sam. Zastanawiałem się nad powrotem do Brygady. Rozglądałem się po lotnisku, tak znajomym mi i bliskim; dopiero teraz zreflektowałem się, że przecież przed odlotem z Dęblina Brzezina mówił mi o odkomenderowaniu do Rumunii po odbiór samolotów angielskich... W zasadzie nie miałem prawa występować tu z taką inicjatywą. Ale te myśliwce angielskie wydawały się takie mało realne w tej chwili... Szef mechaników gdzieś znikł; grzebał w hangarach i składnicy za częściami zamiennymi i ogniwkami do kaemów. Na lotnisku była zupełna pustka, poczułem się jakoś dziwnie; tutaj zawsze było przecież tak gwarno. Na wieży nad kasynem oficerskim wisiała smętnie poharatana tarcza zegara. Okna bez szyb. I swąd spalenizny. Nad Warszawą unosiły się dymy. Gdzieś wysoko widać było smugi walczących samolotów, słychać było klekot karabinów maszynowych.
Bardzo prędko, bo już po jakiejś godzinie, wrócił Wyrwicki. Był jeszcze bardziej poważny, miał ściągnięte brwi i pionową bruzdę na czole. - Jak tam, panie majorze? Popatrzył na mnie uważnie. - Urban, znasz mnie już dobre parę lat. Nie będę ukrywał. Sytuacja na froncie wydaje się grobowa. Chodź. Idziemy do hangaru myśliwców. Pokój taktyczny jest zrujnowany bombą. Przechodzimy do gabinetu dowódcy Brygady; i tu ściany są popękane, okna bez szyb, na jasnym, jesionowym biurku kawały tynku. (…)
Wyrwicki podniósł mapę z ziemi, otarł ją z kurzu rękawem skórzanej kurtki, rozłożył na biurku. - Linia obrony na północy jest przełamana, wygląda na to, że Niemcy klinami pancernymi zaczną od wschodu obchodzić Warszawę. W każdym razie widziano już ich koło Rożan. Armia „Pomorze” także jest w odwrocie. Na południu koncepcja obrony linii Nidy i Dunajca jest już nieaktualna. I wiesz - jeszcze nie padł taki rozkaz, ale rzucało się półsłówka na temat pchnięcia Brygady na rozpoznanie gdzieś w kierunku Kielc, Łodzi, Tomaszowa. To pachnie zerwaniem łączności; a jeżeli łączność zerwana, to musiało się tam stać coś paskudnego. Łódź to już przedpole Warszawy. W ogóle wygląda na to, że front się pruje. Niedobrze jest.
- Panie majorze, czy nie ma żadnych nadziei na interwencję aliantów? - Urban, co się z tobą dzieje, na jakim świecie żyjesz? Wedle naszej umowy wojskowej z Francją mieli nam tu przysłać eskadry bombowych amiotów, już nawet lotniska szykowaliśmy, teraz już możesz o tym wiedzieć. Ale nic nie przyleciało. Mieliśmy zamówione większe ilości myśliwskich moranów. Prawda, termin dostaw był od września; ale gdyby im zależało i gdyby mieli rozeznanie sytuacji, przysłaliby wcześniej. Nie przysłali. Człowieku, oni do ostatniej chwili mieli nadzieję, że się to wszystko rozlezie po kościach i nie trzeba będzie się ruszać. Oni nie są przygotowani do wojny, im teraz chodzi tylko o wygranie czasu. Anglicy muszą mieć czas na rozkręcenie swojej machiny, a Francuzi chowają głowę w piasek. No cóż, będziemy się tu bili, dopóki się da. Ale swoją drogą, szlag człowieka trafia, kiedy pomyśli o tym ich kiwaniu palcem w bucie. Chodźmy.
Widziałem, że jest mocno wyczerpany nerwowo i niespokojny. Na lotnisku złapał nas szef mechaników, meldując, że znalazł rzeczywiście trochę części zamiennych i ogniwek do kaemów. Wyrwicki spieszył się, kazał mu zostać i czekać na samochód. Wpakowaliśmy się do erwudziaka, wystartowaliśmy; lecieliśmy nisko, kilkanaście metrów nad ziemią - całkowicie bezbronny RWD-8 był nader łatwym łupem, lepiej było trzymać się ziemi. Wreszcie widzę Zaborów; pole wzlotów jest dość duże i wygląda nieźle. Podchodzimy od strony małej doliny, lądujemy cokolwiek pod górkę, przed nami trzy duże stogi, za nami unosi się puszysty ogon brunatnego kurzu. Jest susza i można łatwo spostrzec z powietrza startujące i lądujące samoloty; widziany z góry ten ogon kurzu jest kilkadziesiąt razy większy od maszyny. Mechanicy zaopiekowali się erwudziakiem, a my jedziemy samochodem do dowództwa Brygady. (…)
Miałem nieograniczone zaufanie do Wyrwickiego - i tym bardziej przejąłem się jego pesymistyczną oceną sytuacji. Wyrwicki nie miał skłonności do popłochu - ale zawsze był rzeczowy i trzeźwy. Musi być naprawdę niedobrze, jeżeli Wyrwicki mówi, że jest niedobrze.
Nie mogłem usiedzieć na miejscu, a Pawlikowski nie wychodził ze swego pokoju. Przysiadł się natomiast Kustrzyński; zacząłem go z miejsca wypytywać o wiadomości z ubiegłych dni i aktualne. Bardzo byłem ciekawy, jak się sprawy miały.
Niemcy przekroczyli granicę 1 września o godzinie 4.45, a już o 5.00 sztab Brygady zaczął odbierać pierwsze meldunki ze swojej sieci dozorowania. O 6.35 postawiono dywizjony w stan alarmu, o 6.50 poderwano je. Centrala dowodzenia naprowadziła pewnie i bezbłędnie, podając kursy i wysokości (można było rozmawiać na czterech kanałach); o 7.00 nastąpiło spotkanie z wyprawą niemiecką: około osiemdziesiąt heinkli He-111 i dornierów Do-17, osłanianych przez dwadzieścia Me-110. Pierwszy atakował klucz ze 114. eskadry, za nim poszła cała Brygada. Siła uderzenia zwartej formacji była tak duża, że potężna niemiecka wyprawa uległa rozproszeniu i w panice zaczęła zrzucać bomby; z tej wyprawy ani jeden samolot nie dotarł nad Warszawę. Niemców ratowała tylko zbyt mała szybkość i zbyt szczupła siła ognia polskich myśliwców. A meldunki napływały bez przerwy. O 12.00 przedostało się w rejon Warszawy kilka dornierów Do-17; poderwano wówczas 112. eskadrę. Porucznik Okrzeja zestrzelił wtedy jednego dorniera; znałem Okrzeję, wyjątkowo miły i kulturalny, był dobrym pilotem. Dorniery nie doleciały nad Warszawę. Po południu zasygnalizowano drugą olbrzymią wyprawę: cztery eskadry bombowców Do-17 i He-111, jedną eskadrę stukasów Ju-87, dwie eskadry myśliwców w osłonie. Poderwano wtedy całą Brygadę, naprowadzał osobiście Wyrwicki.
Polski atak, choć przeprowadzony już mniejszymi siłami (około 30 maszyn) był równie impetyczny jak rano i zdołał rozproszyć wyprawę - tylko pojedyncze klucze niemieckie przedostały się nad Warszawę, reszta zrzuciła bomby na pola.
Zestrzelono porucznika Szyszkę. Kapitan Sidorowicz, dowódca 111. eskadry - ranny. Już pod wieczór na lotnisko IV dyonu przyleciał pułkownik Pamuła, zastępca Pawlikowskiego; wziął samolot od jednego z lądujących pilotów, wystartował. Niebo było wciąż jeszcze pełne Niemców - Pamuła został zestrzelony przez Me-109 i wyskoczył ze spadochronem. W tym pierwszym dniu Brygada miała dwóch zabitych i ośmiu rannych. Czwarty dywizjon stoczył około 150 walk, trzeci - około 80. Niepokojące były straty w sprzęcie - 10 samolotów zostało całkowicie zniszczonych, 24 tak uszkodzone, że nie mogły brać udziału w walce. O zmroku tylko 20 maszyn było zdolnych do lotu. Cała Brygada - z wyjątkiem pilotów dyżurujących w alarmie - tyrała razem z mechanikami, aby możliwie największą liczbę maszyn doprowadzić do ładu, bo uzupełnień nie było.
2 września był jednak stosunkowo spokojniejszym dniem; nie było większych nalotów na obszar Warszawy, Brygada wykonała tylko 39 lotów - bez strat, ale i bez zwycięstw. Za to pod wieczór liczba maszyn zdolnych do lotu wynosiła już czterdzieści. Zauważono też nową taktykę niemieckich wypraw; zgrupowania niemieckie - dostrzegłszy polskich myśliwców - rozdzielały się na dwa skrzydła i korzystając ze swej szybkości, starały się obejść polską obronę. Trzeciego dnia Niemcy byli coraz bardziej „wynalazczy”: wyprawy szły z różnych kierunków i na różnych wysokościach, często zmieniały kurs. W tym dniu zostali zestrzeleni i ciężko ranni kpt. Krasnodębski, dowódcy III Dywizjonu i kapral Horn ze 113. eskadry; ten ostatni, lądując na straszliwie poharatanym samolocie, sam ciężko postrzelany - pozwolił sobie na luksus zemdlenia dopiero na ziemi. W tych trzech dniach Brygada zestrzeliła 14 niemieckich samolotów na pewno, 5 prawdopodobnie, 10 uszkodziła. 4 września Brygadę przebazowano na inne lotnisko. Niemcy znowu zastosowali inną taktykę: przez cały dzień szły z różnych kierunków i na różnych wysokościach drobne formacje niemieckie, wyraźnie obliczone na „wypompowanie” ustawicznie podrywanych z ziemi polskich myśliwców. Była to istotnie chytra taktyka - bo gdy przed godziną 16.00 zameldowano dużą wyprawę niemiecką z Prus Wschodnich, do natychmiastowego startu była gotowa tylko 112. eskadra, potem poszła w powietrze 111., ale cały IV dywizjon był w trakcie tankowania paliwa i uzupełniania amunicji, nie mógł startować. Wyprawę przechwycono, ale polskie siły były zbyt szczupłe, aby ją w pełni rozproszyć, większość niemieckich bombowców przedarła się nad Warszawę.
A teraz był 5 września. Lotnisko nieco opustoszało, bo w związku z doświadczeniami z zeszłego dnia dowództwo Brygady przerzuciło się na patrolowanie obszaru powietrznego, prawie połowa maszyn była w powietrzu. Tego dnia zginął porucznik Stefan Okrzeja - czytałem potem raport porucznika Wacława Łapkowskiego: „...Wystartowało sześć maszyn, klucz porucznika Okrzei i mój. Po kilku minutach krążenia znaleźliśmy się nad linią kolejową Warszawa - Wołomin, na wysokości 3000 metrów. Tymczasem głos w radiu ochrypł zupełnie, w końcu padło tylko słowo „czekać” i zostawiono nas w spokoju. Odetchnąłem, ale po kilku dalszych minutach okazało się, że naprowadzanie było dobre, zobaczyłem na północnym wschodzie kilka „linijek” ostro rysujących się na horyzoncie. Była to eskadra dornierów Do-215. Stefan Okrzeja zobaczył Niemców również i powiedział przez radio: „popatrz w prawo”. Odpowiedziałem: „widzę”. Pełny gaz, boost, knypel na siebie. Przecięliśmy im drogę. Dorniery zwiększyły gaz i skierowały się na północ, ale było już za późno. Atakowaliśmy. Ja z moim kluczem - jeden klucz dornierów, Stefan drugi klucz. Nie wiem dokładnie, co się ze Stefanem działo. Nas dorniery przywitały ogniem, odpowiedzieliśmy im również nielicho. Niestety, walka nie dała rezultatu, gdyż po pierwszym naszym ataku dorniery przypikowały i uciekły. Powróciłem i wyładowałem. Okrzeja był zabity, Nowakowski ranny, zderzyli się przy atakowaniu, Nowakowski przypuszcza, że Stefan musiał już być ciężko ranny i nieprzytomny, gdy się zderzyli. To było koło Wyszkowa”...
Doczekałem się wreszcie Pawlikowskiego, ale z mojego powrotu do Brygady nic nie wyszło, choć widać było, że Pawlikowski nie miałby personalnie nic przeciwko temu. Ale Brygada miała już tylko 25 maszyn na chodzie, zaś na każdą maszynę 2-3 pilotów czekających niecierpliwie na swoją kolejkę. Nie było sensu zwiększać niepotrzebnie rezerwy.
Późnym popołudniem Wacek Łapkowski przerzucił mnie erwudziakiem na lotnisko Mokotów. Czekał tam już na mnie szkolny PWS, którym miałem powrócić do Dęblina. Postanowiłem odlecieć nocą, bo chciałem jeszcze odwiedzić Warszawę. (...)
Zapadał już wieczór, gdy wychodziłem ze szpitala [Urbanowicz odwiedził tam kolegów - red.]. Przy wyjściu spotkałem przypadkiem znajomą studentkę z medycyny, odbywającą tu swoją pierwszą praktykę. Dostała zwolnienie na parę godzin, wobec czego zaprosiłem ją na kawę i wino. Była wielką entuzjastką lotnictwa i miała za sobą kurs szybowcowy, była miła, ale dotąd patrzyłem na nią tylko tak, jak patrzy się na piękną dziewczynę. Beata pochodziła z dobrze sytuowanych sfer ziemiańskich, była jedynaczką i nie miała pojęcia o twardym życiu; zawsze mi się zdawało, że się przewróci, jeżeli się mocniej dmuchnie. Tymczasem teraz ta dziewczyna harowała przy rannych po 18 godzin na dobę (a ranni nie zawsze są przyjemni), zmieniała pokrwawione i zaropiałe bandaże, asystowała przy operacjach - i trzymała się doskonale. Tylko niebiesko-zielone oczy miała podkrążone.
Warszawa była zaciemniona - jedynie tam było jaśniej, gdzie tliły się pożary. Szliśmy właśnie koło kawiarni Lardellego, gdy nagle gdzieś znad chodnika gwizdnęło i odezwał się głos: -Panie poruczniku, jak pragnę zdrowia, oczom własnym nie wierzę, że to pan jesteś we własnej swojej osobie i pani kochana hrabini.
Zaświeciłem latarką. Była to znana figura, „Gwizdalski”, beznogi żebrak, urzędujący na małej platforemce, do której były przymocowane kółka od wrotek. Miał zawsze szampański humor, dzieci go bardzo lubiły, a on miał słabość do lotników. „Panie pilot - mawiał - jak mi nogi odrosną, to ja tylko do lotnictwa”. Dostawał od nas masę papierosów, które częściowo wypalał, a częściowo opylał. Miał świetny słuch i gwizdał rzeczywiście artystycznie na dłoniach złożonych w muszlę. To była jego specjalność, której zawdzięczał przezwisko. W kawiarni go tolerowano. Teraz także zaproponował: - Pani kochana i przepiękna jak zorza poranna hrabinio, a może by tak tango podciągnąć? Ot, na przykład „ach, nie odchodź ode mnie”, albo to filozoficzne „nasza jest noc i oprócz niej nie mamy nic”?... - Niech już będzie to filozoficzne - zgodziła się Beata, wysypując mu z torebki wszystkie papierosy. Pięknie gwizdał. Po wojnie dopytywałem się, co się stało z „Gwizdalskim”, ale nikt, niestety, nic o nim nie wiedział.
Po kawie i kieliszku wina Beata odżyła, poszliśmy na spacer; chciałem zobaczyć „wojenną Warszawę”. Ulice były pełne, ludzie poważni, ale wcale nie spanikowani - przeciwnie, nastroje były o wiele lepsze niż obiektywna sytuacja. Na skwerach kopano rowy przeciwodłamkowe. Lokale i kawiarnie były pełne.
Tuż przed świtem Beata odprowadziła mnie na Mokotów. Mechanicy czekali, podali mi spadochron. Niebo było czerwonawe od łun, na wschodzie już jaśniało powoli. Wystartowałem wprost na kościół Zbawiciela, wieże przeszły mi pod lewym skrzydłem i spłoszone gołębie przeleciały na sąsiednie dachy. Warszawa paliła się. Na ziemi nie zdawałem sobie sprawy, że jest tyle pożarów, dopiero z powietrza było je wszystkie widać. Natychmiast wziąłem kurs na Dęblin, nie chciałem się długo kręcić nad Warszawą, aby niepotrzebnie nie alarmować obrony przeciwlotniczej. Nawigację miałem ułatwioną, bo i tu - poza Warszawą - paliły się znajome osiedla i miasteczka. (...) Kiedy było już zupełnie jasno - sięgnąłem ręką do kieszeni kurtki, gdzie Beata w wielkim pośpiechu, tuż przed startem, kiedy silnik już pracował, wcisnęła mi jakiś karteluszek. Miałem niejaką nadzieję, że znajdę tam parę miłych słów, ale znalazłem cytat z modlitewnika żołnierskiego: „Nie będziesz miał innych celów na ziemi, dopóki twój kraj wolny nie będzie”.
Nie wiedziałem, że Beata jest taka romantyczna. Kartkę wiatr mi wyrwał z ręki, ale słowa zapamiętałem. I chyba już będę pamiętał.
Potem nie miałem już jakichś całościowych i bardziej kompletnych wiadomości o losach Brygady; dowiedziałem się o nich grubo później. (…)
Wyrwicki wrócił jeszcze do Warszawy i został tam już aż do końca. Gdy przyszedł dzień kapitulacji - zapakował do ciasnej kabiny swojej jedenastki pułkownika pilota Iżyckiego, późniejszego dowódcę lotnictwa polskiego w Wielkiej Brytanii, i pod ostrzałem niemieckiej piechoty wystartował na południe. Oczywiście obaj lecieli bez spadochronów - i tak nie bardzo wiadomo, jak się w tej kabinie zmieścili. A Brygada wykruszała się. Przerzucano ją z lotniska na lotnisko, kontakt z dowództwem ustawicznie rwał się, z trudem zdobywano mizerne litry benzyny. Ale jeszcze latano i wykonywano te zadania, które mogły być wykonane. Jeszcze 14 września porucznik Sawicz ląduje w oblężonej Warszawie na Mokotowie, także pod silnym ostrzałem Niemców, przywożąc rozkazy od Naczelnego Wodza dla generała Rómmla. 15 września Brygada jest bez materiałów pędnych, bez wyżywienia i bez łączności; parę maszyn leci na rozpoznanie. 16 września przychodzi rozkaz o jej reorganizacji i podziale na Dywizjon Warszawski i Krakowski; latają na rozpoznanie, zestrzeliwują jeszcze dwa samoloty niemieckie. 17 września zestrzeliwują ostatni samolot. Potem przychodzi rozkaz ewakuacji na terytorium Rumunii. W rejonie Czerniowiec lądują 43 samoloty.
Po zakończeniu kampanii wrześniowej marszałek Göring, przemawiając do swojej Luftwaffe, orzekł, że „już nigdy polski samolot nie ukaże się na niebie”. Nie minęło pół roku, gdy samolot z biało-czerwoną szachownicą jednak ukazał się na niebie. I to na niebie nad Niemcami.