Witold Dębicki: Przyjechałem do Poznania na chwilę, zostałem 21 lat
O rolach w Poznaniu, urokach miasta i - jak sam mówi - fantastycznych ludziach tu poznanych, opowiada aktor Witold Dębicki
Dlaczego został Pan aktorem?
Aktorstwo nie było moim marzeniem z dzieciństwa. Jednak z czasem zacząłem przyglądać się mu uważniej. Mając w sobie trochę „zdrowego lenistwa”, wiedząc, że można zacząć pracę o 10.00 zamiast o 6.00, pomyślałem: czemu nie…
Ojciec inżynier, a mama? Miał Pan jakieś tradycje artystyczne albo aktorskie w rodzinie?
W pewnym sensie. Moja mama jest emerytowaną aktorką teatru lalek. Siłą rzeczy miałem kontakt z teatrem.
Pamięta Pan swój debiut teatralny?
Toruń. 1967 rok. Dlaczego Toruń? Hugon Moryciński, dyrektor Teatru im. Horzycy w Toruniu i jego współpracownik, wybitny reżyser Roman Kordziński, zaproponowali Markowi Bargiełowskiemu i mnie angaż. Doszliśmy do wniosku, że warto uczyć się aktorstwa, że będziemy mieli na to szanse i rzeczywiście mieliśmy. Marek zagrał Hamleta, ja Kordiana. Czyli nieźle…
A debiut filmowy ?
„Życie raz jeszcze” (1964) Janusza Morgensterna. To było zresztą moje pierwsze spotkanie z Tadeuszem Łomnickim i mój pierwszy kontakt z kamerą.
A ten większy, poważny debiut filmowy?
Był taki film Włodzimierza Haupego „Pejzaż z bohaterem”, w którym zagrałem z Gustawem Holoubkiem.
Zaczynał Pan w Toruniu, potem Warszawa, ale w Poznaniu spędził Pan 21 lat. To szmat czasu.
Przyjechałem na trzy, cztery miesiące, ponieważ Izabella Cywińska, która była wówczas dyrektorką Teatru Nowego, zaproponowała mi wejście w dwa zastępstwa w spektaklach Janusza Wiśniewskiego „Koniec Europy” i „Modlitwa chorego przed nocą”. Chętnie się zgodziłem, ponieważ byłem zachwycony twórczością Janusza Wiśniewskiego. Byłem wtedy w próbach „Medei” z Krystyną Jandą w Teatrze Powszechnym u Zygmunta Hübnera. Na szczęście był on nie tylko znakomitym reżyserem, ale i kolegą, który rozumiał potrzeby innych. Pamiętam, co wtedy powiedział: „Nie może pan nie jeździć na te wycieczki”. Bo wtedy Teatr Nowy jeździł po całej Europie, a proszę pamiętać, że były to lata osiemdziesiąte.
I to był początek poznańskiej epoki?
Właśnie. Pojechałem na te dwa zastępstwa, zakładając, że będę tam grywał od czasu do czasu. A tymczasem trzy miesiące przedłużyły się do dwudziestu jeden lat. Pomyślałem, że jeśli będę miał jakieś propozycje filmowe z Warszawy, to dam sobie radę. W Poznaniu poznałem bardzo fajną dziewczynę , aktorkę - Marię Rybar-czyk, z którą zakolegowaliśmy się i zostaliśmy małżeństwem. Jak widać, życie jest nieprzewidywalne.
Polubił Pan ten nasz Poznań?
Polubił? Mało powiedziane. To fantastyczne miasto. Przyjazne. Kiedy przyjechałem z warszawskiego bałaganu, zaskoczył mnie porządek, uprzejmość, dobre zaopatrzenie. Byłem tym zauroczony. Poznałem wielu fantastycznych ludzi, z którymi się przyjaźnię do dzisiaj. Mam dużą rodzinę ze strony mojej ówczesnej żony. To wspaniali ludzie, a więc Poznań jest mi bardzo bliski. Szczególnie lubię okolice Starego Rynku i szlak ze Starego Rynku przez plac Wolności, ulicę Fredry, Uniwersytet Adama Mickiewicza i Jeżyce. To są bliskie mi strony. Tyle turlałem się po tamtych ulicach. To był dobry czas.
Te dwadzieścia jeden lat to wiele wspaniałych ról, niektóre wysoko nagradzane - za Ryszarda III Grand Prix podczas Kaliskiego Festiwalu Sztuki Aktorskiej w 2003 roku czy rok później za Bacha w „Kolacji na cztery ręce” . To krytycy, a Pan, którą ze swych ról z poznańskiego okresu uważa za najważniejszą?
Wydaje mi się, że wszystkie role poznańskie były dla mnie ważne. Czy to Ojciec w „Pułapce” Różewicza, rola, za którą też dostałem nagrodę, czy Ryszard III, czy Papież w „ Czerwonych nosach”. To są role naprawdę istotne i chętnie je wspominam. Na przykład podstarzałego lowelasa w „Pięknej Lucyndzie” Hemara. Świetnie mi się to grało, a publiczność znakomicie reagowała. Jest tych ról naprawdę wiele i nie mogę powiedzieć, że którąś cenię bardziej niż inne. Ubolewałem, że niektóre z nich schodziły z afisza . Można było jeszcze je pograć.
Po wyjeździe z Poznania widujemy Pana głównie w serialach. Jest Pan wolnym strzelcem?
Etatowo nie jestem związany z żadnym teatrem, a z czegoś trzeba żyć. Dostałem dwie propozycje od Tadeusza Słobo-dzianka, dyrektora Teatru Dramatycznego, z których skorzystałem. Gram w Dramatycznym Szalbierza i Na Woli w sztuce Wyrypajewa. A poza tym dość często pracuję w filmie. Jednym z ciekawszych i ważniejszych dla mnie jest obraz „Mój rower” Piotra Trzaskalskiego.
Zatrzymajmy się przy serialu „Pakt”. Zagrał Pan tam postać Andrzeja Bittnera, kierownika działu w tygodniku. Jaki jest Pana stosunek do mediów i czy dla Pana jest ważne, co one o Panu piszą i mówią?
Dziennikarze nie ustawiają się do mnie w kolejce, więc jak coś o mnie napiszą, kupuję pięćdziesiąt egzemplarzy i rozdaję rodzinie i znajomym. To tyle.
Wróćmy do działalności artystycznej. W roku 2017 pojawi się na ekranach film „Dzień czekolady” Jacka Piotra Bławuta. Może Pan coś nam o tym projekcie opowiedzieć?
Zapraszam do kin.
A dalsze plany?
Przygotowujemy spektakl w Teatrze Impresaryjnym Agencji Gudejko. Jest to komedia w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego. Na przełomie lutego i marca rozpoczną się zdjęcia do filmu Piotra Domalewskiego pt. „Cicha noc”. Jak tytuł wskazuje, to rzecz o tym, jak w pewnym domostwie polskim zbiera się cała rodzina i wynikają z tego różne sytuacje.
Witold Dębicki - Promocja serialu HBO Pakt
Teatr teatrem, film filmem. A co Pan robi, gdy Pan nie gra?
Trochę zaniedbałem swoje życiowe pasje: żeglarstwo i jazdę konną. Dużo żeglowałem. Mam Finna. Jeździłem konno. Staram się dużo czytać, szczególnie biografie oraz literaturę faktu. Politykę referuje mi moja mama, która wie wszystko. „Synku, powiedzieć ci, co się dzisiaj wydarzyło?”, „Mamo, może dzisiaj nie”, „Dlaczego?” , „Bo nie chcę, żeby mi za wcześnie pękła żyłka”.