Wina Kaczyńskiego. Upadek "partii zamachu"
Jarosław Kaczyński, w czasach, gdy przewodził opozycji, używał jako broni przeciwko władzy pytań typu: „Któż upartyjnił państwo bardziej niż Tusk” i „Gdzie jest wrak?”. Czy domyślał się wówczas, że do niego wrócą - gdy sam będzie u władzy? I że jego władza zacznie się chwiać, gdy owe pytania będą stawiać ci, którzy nigdy nie rządzili, a przez to są - w oczach ludu - bardziej sprawiedliwi i prawi od „partii zamachu, TKM i republiki Banasiowej”?
W styczniu 2013 r., w połowie drugiej kadencji rządów PO i PSL, usłyszałem na własne uszy, jak mój sąsiad, robotnik z fabryki chemikaliów, przestał być wyborcą Donalda Tuska i PO. Mniej więcej w tym samym czasie cierpliwość do PO straciła sąsiadka, sprzedawczyni w sklepie spożywczym.
Potem dołączyli: drugi sąsiad, ochroniarz i jeszcze dwóch - inżynier elektryk i budowlaniec. Kiedy w kwietniu 2013 wykruszył się mieszkający na końcu ulicy emerytowany nauczyciel historii, który całymi latami trwał przy Tusku, spojrzałem na sondaże najważniejszych ośrodków badawczych i okazało się, że zjawisko obserwowane w mej mikroojczyźnie zaczyna mieć ogólnopolski zasięg.
Hasła „nie ma z kim przegrać” używa się dziś w stosunku do PiS i prezydenta Andrzeja Dudy, ale zostało ono wymyślone w czasach dominacji PO i Tuska. W grudniu 2011, a więc tuż po drugim zwycięstwie Platformy w wyborach parlamentarnych, średnie poparcie dla tej partii w sondażach czołowych ośrodków badawczych wynosiło 45 procent, co wraz z 8-procentowym wynikiem PSL sumowało się w imponujący 53-procentowy elektorat. PiS miał wtedy średnio 26,5 proc.
W grudniu 2012 roku stawce nadal przewodziła PO (38,5 proc.), przed PiS (29,3). Pamiętam, że moi sąsiedzi już wtedy kręcili nosem na rząd, ale nie znalazło to jeszcze odzwierciedlenia w sondażach. Powód? Nie widzieli alternatywy. SLD jawił się im jako partia arogantów i aferzystów (wszyscy pamiętali katastrofę rządu Leszka Millera), a PiS - jako partia świrów, zafiksowanych na punkcie „zamachu smoleńskiego”. Ton nadawał Antoni Macierewicz.
Ale to się zaczęło zmieniać, gdy Jarosław Kaczyński pozwolił podwładnym akcentować sprawy gospodarcze, a Beata Szydło pojechała w teren - zapomniany przez Platformę, oklapłą partię władzy, zajętą moszczeniem się na stanowiskach i rozdawaniem ich swojakom, jak wcześniej SLD, a jeszcze wcześniej AWS (Jarosław Kaczyński użył słynnego określenia TKM: Teraz, k… MY” w 1997 roku wobec kolegów współtworzących AWS). Teren był też wyraźnie zmęczony i poirytowany starym PSL, którego liczni działacze zaczęli się zachowywać jak „pany”.
Tymczasem Beata Szydło, „swoja kobita”, mówiła ludziom dokładnie to, co chcieli usłyszeć: że PiS rozwiąże ich najbardziej palące, bytowe, problemy. Wszystkie. Ludzie uwierzyli. Głównie dlatego - że chcieli. Mieli już dość zaciskania pasa i „nie da się”. Nieprzypadkowo jedną z twarzy PiS został wtedy wójt Pcimia - Daniel „Wszystko Mogę” Obajtek (dziś prezes Orlenu).
Właśnie od postawienia przez PiS na „ludzkie sprawy” zimą i wczesną wiosną 2013 roku zaczął się szybki zjazd Platformy - w opiniach mych sąsiadów, i w ogólnopolskich sondażach. W kwietniu 2013 r. aż trzy czwarte Polaków oceniało pracę rządu PO i PSL źle lub bardzo źle. Na szczycie kolejnych badań poparcia pojawił się PiS. I pozostał tam do dziś.
Trick prezesa: wina Tuska
W kwietniu 2013 zapytałem wielu byłych wyborców Platformy, dlaczego skłaniają się ku PiS. Przy okazji wyszło na jaw, że są wśród nich zarówno dawni zwolennicy AWS, jak i byli wyborcy SLD (który miał na początku stulecia ponad 50 proc. poparcia w sondażach i 41 proc. w wyborach do Sejmu!).
Przeczy to popularnej na prawicy narracji, że miliony Polaków wybrały PiS, bo chciały wstać z kolan. To prawda tylko w odniesieniu do twardego elektoratu - który jest potrzebny, lecz nie wygrywa wyborów (o czym PiS przekonał się wielokrotnie, przegrywając z Platformą). O zwycięstwie decydują bierni, których uda się partii zmobilizować oraz tzw. labilni, czyli ci, którzy w 1997 głosowali na AWS, na początku stulecia na SLD, po nim na PiS, potem na PO - i wreszcie, w 2015 i 2019 r., na PiS. Patrząc na przepływy elektoratu, takich Polek i Polaków jest na tyle dużo, by przechylić szalę zwycięstwa w nową stronę.
Jako się rzekło, przykłady mam w otoczeniu. Wróciłem więc teraz, jesienią 2019 roku, do poważnych rozmów z sąsiadami. I okazało się, że większość z nich - mimo że w październikowej elekcji powtórnie poparło PiS - żyje w podobnym rozdarciu jak sześć i pół roku temu: większość traci lub już straciło serce do partii Jarosława Kaczyńskiego, a mimo to - gdyby jakiś ankieter pytał - wszyscy wciąż deklarują poparcie dla niej. Powód wierności jest taki sam jak na przełomie 2012 i 2013 roku: brak przekonującej alternatywy dla partii władzy. Ale jeśli taka się pojawi - to kto wie?
Jakie są przyczyny rozdarcia i kryzysu zaufania do PiS. By to wyjaśnić, musimy się cofnąć do kwietnia 2013 r. Opublikowany wtedy w „Dzienniku Polskim”, po rozmowach z ekswyborcami PO, tekst „Dziesięć grzechów Tuska. Co nas naprawdę wkurza” , zaczynał się stwierdzeniem, że notowania PO pikują „nie przez podłe kłamstwa o Smoleńsku” („nikt w mojej okolicy nie wierzy w zamach”), nie z powodu zamieszania wokół in vitro i związków partnerskich, gejów i transseksualistów, nie z braku Porywającej Wizji, nie za sprawą represjonowania TV Trwam, polityki zagranicznej, (braku) tarczy antyrakietowej, czy innych Ważnych (dla elit) Spraw. (…) Oni, zwykli Polacy, jak ja, przestali być entuzjastami PO z przyczyn, które nazwaliśmy „grzechami Tuska”, bo „premier, jako kapitan drużyny, ponosi największą odpowiedzialność i firmuje całość dokonań koalicji”.
„Grzechy” ułożyliśmy alfabetycznie: od abonamentu RTV - bo Tusk obiecał jego zniesienie, więc ludzie przestali płacić, za co państwowa Poczta zaczęła ich nagle ścigać, po zdrowie - z uwagi na gehennę pacjentów w przychodniach i izbach przyjęć oraz wydłużające się kolejki do specjalistów. Najbardziej jednak wkurzał i zadręczał ludzi „grzech” na literę „B”, czyli bieda. Zderzona z bliźniaczym „B”, czyli bogaceniem się elit, stała się w naszych sąsiedzkich rozmowach tematem numer 1.
Przekonanie, że wszystko drożeje, stało się powszechne. Drożyzna staje się powoli "winą Kaczyńskiego"
Owszem, Polska jako jedyny kraj Unii Europejskiej uniknęła recesji po wybuchu światowego kryzysu finansowego 2008 roku. Ale miało to swoją cenę. Spowolnienie gospodarcze dopadło nas w roku 2011 roku. Firmy ograniczyły produkcję i zatrudnienie. Nieszczęśliwie - na rynek pracy wszedł wtedy ostatni powojenny wyż demograficzny (m.in. półtora miliona ludzi poczętych w stanie wojennym). Pracy było mało, chętnych do niej - dużo, warunki dyktowali więc pracodawcy. Efekt znamy: setki tysięcy młodych nie było w stanie znaleźć zatrudnienia, pracodawcy oferowali zatrudnienie na tzw. śmieciówkach, za grosze. Masowo tracili robotę ludzie pięćdziesięcioletni i starsi. Kilkuzłotowe stawki w ochronie, sprzątaniu czy handlu bulwersowały opinię publiczną.
Tylko ułamek tych emocji zagospodarowała wtedy nowo powstała partia - Razem. Zdecydowaną większość przytulił PiS - snując wizję „dobrej zmiany”. Zmiany w wymiarze ekonomicznym, ale i - godnościowym. Bo człowiek bez pracy lub na śmieciówce, albo na głodowej pensji, pomiatany w pracy i urzędach, czuje się poniżony. Równocześnie media donosiły, że rynek dóbr luksusowych rozkwitł jak nigdy! Bogaci się bogacili. W kryzysowym niekryzysie szybciej niż kiedykolwiek. Biedniejsi i średniacy nie mieli poczucia, że rząd nad tym panuje. Przeciwnie: ciągle bombardowani byli informacjami o apanażach i premiach ludzi władzy i związanych z władzą. Widzieli w tym kolejne TKM.
„Rośnie przepaść między regionami i wewnątrz nich: bogacąca się na potęgę Warszawa wsysa Mazowsze i resztę kraju, Kraków - Małopolskę itd. Prowincja się wyludnia, zwłaszcza że dwa miliony osób wyemigrowało stamtąd na Zachód. Ale to właśnie na prowincji szaleje nawet 40-procentowe bezrobocie i jednej czwartej ludzi grozi ubóstwo” - tak kończył się fragment „Grzechów Tuska” na literę „B”.
Rok później, po wypłynięciu taśm z podsłuchów w restauracji u Sowy, buchające w ludziach emocje znalazły prosty symbol: „ośmiorniczki”. Postawiona w „Grzechach Tuska” hipoteza, że „ludzkie sprawy” wykończą PO, zaczęła się ziszczać. PiS uderzył w opisane przez nas zaniedbania i uczynki władzy. Sądnym dniem okazały się wybory prezydenckie: Andrzej Duda pokonał Bronisława Komorowskiego, który kilka miesięcy wcześniej „nie miał z kim przegrać”.
Politycy PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele konsekwentnie tłumaczyli całe zło w Polsce, realne i zmyślone, „winą Tuska”. Rozgarniętym wyborcom prymitywne przypisywanie odpowiedzialności (cytując „Seksmisję”: za „gradobicie, trzęsienie ziemi i koklusz”) wydawało się niedorzeczne. Ale była w nim metoda. Kaczyński wiedział, że jeśli ów zwrot do Tuska przylgnie, to z czasem odniesie skutek. Miał rację. Tusk do dziś nosi na sobie ciężar win - popełnionych i mniemanych. W oczywisty sposób wziął to pod uwagę, rezygnując z kandydowania w przyszłorocznych wyborach prezydenckich.
Tyle że obarczanie winami ma swą nieubłaganą logikę. Jeśli jako wódz opozycji używasz jako broni przeciwko władzy określeń typu: „Tusk upartyjnił całe państwo” lub pytań w stylu: „Gdzie jest wrak?”, to musisz się liczyć z tym, że podobne lub wręcz identyczne określenia i pytania do ciebie wrócą - gdy sam będziesz u władzy. Możesz je ignorować - lecz tylko do czasu, gdy zaczną je zadawać głośno ci, którzy nigdy dotąd nie rządzili, a przez to - w oczach ludu - wydadzą się bardziej prawi i sprawiedliwi.
Tacy ludzie właśnie się pojawili. I powtarzają jak mantrę, że całe zło w Polsce to wina Kaczyńskiego.
Szczęściarz Kaczyński
Rok 2015 r. sprzyjał PiS. Władza PO i PSL zużyła się w czasach piekielnie trudnych ekonomicznie (spadki PKB w krajach unijnych były nawet dwucyfrowe), wystawiona na ostre ataki PiS. Musiała odpierać zarzuty o „zamach smoleński” i niszczenie demokracji - w owym czasie politycy PiS, mówiąc ich językiem, „donosili na Polskę” do Brukseli.
Partia Kaczyńskiego wygrała wybory w chwili, gdy koniunktura gospodarcza w Europie i Polsce uległa radykalnej poprawie, a na rynek pracy nad Wisłą wchodziły niże demograficzne przełomu lat 80. i 90. Pojawiło się nagle dużo roboty, a liczba rąk do pracy gwałtownie malała. To zawsze zmusza pracodawców do podwyżek płac.
W dodatku PiS spełnił obietnicę obniżenia wieku emerytalnego. To był krok w Europie niespotykany i na dłuższą metę bardzo groźny dla gospodarki (skutki odczuwamy dziś). Z punktu widzenia taktyki wyborczej okazał się jednak mistrzowski: ludzie w wieku okołoemerytalnym, zagrożeni w poprzednich latach bezrobociem, poczuli się bezpieczniej. I byli wdzięczni PiS.
Ta sama wdzięczność pojawiła się w rodzinach, które klepały dotąd biedę, słuchając o ośmiorniczkach władzy: po objęciu władzy przez PiS zaczęły się odkuwać dzięki podwyżkom płac i zasiłkom z 500 plus. Mówią o tym wszyscy moi sąsiedzi. Śmieciówkowa pensja sprzedawczyni (791 zł na rękę!) urosła nagle do 1690 zł netto - na etacie. Dziś wynosi 2470 zł na rękę. Mąż sprzedawczyni, budowlaniec, zarabia o połowę więcej niż w 2015 r. Dochodzi do tego 1000 zł na dwójkę dzieci. To na tle „mizerii PO” - majątek.
Mieszkająca na parterze tego samego domku mama sprzedawczyni dodaje, że jest bardzo szczęśliwa z powodu trzynastki dla emerytów - bo jej świadczenie wynosi tylko 1200 zł miesięcznie. Mniej szczęśliwy jest jej mąż, emerytowany inżynier, który przepracował w sumie 48 lat. Boli go, że wszyscy emeryci i renciści dostali tyle samo, po równo, a nie w zależności od zasług, wkładu i stażu pracy. Ale - mówi - w sumie i tak jest dobrze, „bo przecież rząd mógł nie wypłacić żadnych pieniędzy”. A tak - odmalowali parter i wymienili kostkę w ogródku. Starczyło nawet na huśtawkę dla wnuków. „Za PO tego nie było”.
I nie ma znaczenia, że więcej w tym zasługi szczęścia - czyli zbiegu koniunktury i demografii - niż polityki PiS. Nie ma znaczenia, że sztandarowe programy socjalne PiS, decydujące o nastrojach i wyborach dokonywanych przez Polki i Polaków, udało się zrealizować nie dzięki tuzom tej partii, jak Beata Szydło, Mateusz Morawiecki, Antoni Macierewicz, Joachim Brudziński, Jacek Sasin czy sam Prezes, lecz wysiłkom skarbówki, kontynuującej uszczelnianie podatków rozpoczęte przez poprzedników.
Liczy się to, co ludzie myślą - bo czują.
Rysy na obliczu. Grzech na „B”
.
Suma uczuć dała PiS kolejne zwycięstwo wyborcze w roku 2019. Ale to nie znaczy, że wyborcy są ślepi i głusi. Przeciwnie. Tak jak dostrzegali „winy Tuska”, tak teraz widzą - może jeszcze nie winy - ale wyraźne skazy na obliczu dobrodzieja Kaczyńskiego.
Żaden z mych sąsiadów nie dałby sobie uciąć ręki za to, że rząd, przy wyraźnie słabnącej koniunkturze i braku kolejnego skoku dochodów z uszczelnienia VAT, wypłaci obiecywane w kampanii świadczenia, w tym trzynastki i czternastki dla emerytów, bez wzrostu podatków i opłat - np. za prąd i gaz. Zaraz po wyborach PiS podniósł akcyzę na alkohol i papierosy, a wcześniej podatek bankowy, opłatę emisyjną, daninę solidarnościową, opłatę recyklingową (przez co skokowo wzrosły stawki za odbiór śmieci). Przekonanie, że „wszystko drożeje i będzie drożeć”, stało się powszechne. Drożyzna staje się powoli „winą Kaczyńskiego”. - Wszyscy wiedzą, kto tym kręci - kwituje budowlaniec, mąż sprzedawczyni.
I opowiada „historię z życia: Urzędniczka skarbówki do młodego przedsiębiorcy: - Proszę pana, pan się chyba pomylił. W rubryce „Pozostający na utrzymaniu podatnika”, wpisał pan „Państwo PiS”! Przedsiębiorca na to wkurzony: - Droga, podkreślam, DROGA pani, to nie pomyłka. To fakt!”.
Wciąż zamrożone są progi podatku dochodowego (PIT), co uderza w coraz większą liczbę średniozarabiających. Kwota wolna od PIT pozostaje żałośnie niska. Nie rekompensuje tego obniżenie stawki podstawowej z 18 do 17 proc., tym bardziej że znaczna część Polaków zaczęła lub wkrótce zacznie dodatkowo oszczędzać na emerytury w ramach wymyślonego przez PiS systemu PPK. To dobry system, ale większość ludzi mówi wyłącznie o tym, że ich płace netto będą z jego powodu niższe.
Wbrew narracji z czasów, gdy PiS obniżał wiek emerytalny, politycy tej partii przyznają otwarcie, że bez ekstra ciułania nasze emerytury będą głodowe. Najbardziej tych, którzy… skorzystają z obniżonego przez PiS wieku emerytalnego. Szczególnie kobiet. Twardym dowodem są szokująco niskie świadczenia pań, które przechodzą ostatnio na garnuszek ZUS po skończeniu sześćdziesiątki.
Równocześnie maleje magiczna moc 500 plus. Po pierwsze: ludzie się do tego zasiłku przyzwyczaili, po drugie - jego realna siła nabywcza maleje z powodu wzrostu cen, zwłaszcza żywności. Ludzie porównują: w 2016 r. płaca minimalna wynosiła 1850 zł, dziś 2250 zł, od nowego roku (wedle obietnic Kaczyńskiego) ma dobić do 2600 zł, w 2021 r. do 3 tys. zł, a w 2024 do 4 tys. zł. Gdyby zasiłek miał za nią nadążać, to już teraz powinien wynosić 608 zł, w przyszłym roku 703, a w 2024 r. - 1,1 tys. zł.
To bardzo ważne, bo kluczem do sukcesu PiS w 2015 i 2019 r. była skuteczna - w oczach wyborców - odpowiedź na „Grzechy Tuska” opisane przez nas pod literą „B” (Bieda kontra bogactwo). Jeśli rząd PiS nie udźwignie ciężaru obietnic, obecne zawahania i zwątpienia zwolenników zamienią się we frustrację - dokładnie tak, jak sześć i pół roku temu w odniesieniu do PO i PSL.
Sęk w tym, że - wiedząc to, a jednocześnie chcąc za wszelką cenę wygrać - PiS rozdął te obietnice do granic absurdu. - Kiedyś próbowano nas kupić za miliony, potem za 100 milionów, a w ostatnich wyborach politycy PiS rzucili na stół dziesiątki, jeśli nie setki miliardów - opisuje emerytowany inżynier. W jego głosie satysfakcja miesza się z ironią, ale też nutą troski o kraj.
- Młodzi może tego nie pamiętają, ale ja tak. Mocno przeżyłem upadek PRL - wyjaśnia.
A czas tym razem nie pracuje dla PiS. Dziś coraz więcej danych i faktów świadczy o tym, że proste rozdawanie zasiłków i świadczeń „do ręki”, w dodatku na zasadzie - każdemu (i bogatemu, i biednemu!) po równo - nie jest w stanie zastąpić przemyślanej polityki społecznej.
Przedświąteczny raport Szlachetnej Paczki alarmuje, że w 2018 roku liczba Polaków żyjących w skrajnym ubóstwie wzrosła o 422 tys. - do 2,1 mln. Niepokoi dramatyczny wzrost populacji skrajnie ubogich dzieci (z 325 tys. do 417 tys.) i seniorów (z 216 tys. do 276 tys.). W sumie 5 proc. polskich rodzin żyje w ubóstwie skrajnym, a 14 proc. w relatywnym. Co czwarta wypłacana w Polsce emerytura wynosi mniej niż 1600 zł. Prawie połowa emerytek dostaje co miesiąc mniej niż 1800 zł brutto, czyli 1500 zł na rękę. Wiele z nich musi się utrzymać samotnie. Co czwarty rencista dostaje świadczenie minimalne - 1100 zł brutto (944 zł netto). W tempie 30 proc. rocznie przybywa osób otrzymujących emeryturę poniżej… 500 zł brutto.
Co szósty Polak nie ma pieniędzy na konieczną wizytę u dentysty i lekarza specjalisty, co czwarty nie jest w stanie pokryć niespodziewanego wydatku - bo nie ma żadnych oszczędności ani nadwyżek w bieżących dochodach. Na przyszłość nie jest w stanie odkładać blisko połowa rodzin.
PiS narobił sobie wielu nie tylko politycznych, ale i socjalnych wrogów. Niepełnosprawni i ich bliscy. Nauczyciele z rodzinami. Pracownicy sądów. Szeregowi pracownicy administracji i publicznych instytucji, jak muzea czy inspekcje. Wszyscy widzą, jak niewidzialna ręka rynku dała podwyżki sprzedawczyniom, budowlańcom, inżynierom, specjalistom i innym ludziom zatrudnionym w sektorze przedsiębiorstw. Tymczasem państwo PiS nie zadbało o takie same podwyżki w sferze publicznej. - I ludzie z doktoratami zarabiają teraz tyle co kopacze rowów - komentuje żona emerytowanego historyka. Wie, o czym mówi, bo to zjawisko uderza w ich córki, a powoli i wnuki. Takie problemy narastają i będą narastać, bo PiS nie znalazł na nie żadnego remedium - a ma zbyt mało pieniędzy, by wszystkich kupić/uciszyć.
Kaczyński całkowicie ignoruje też najbardziej palący problem przedsiębiorców: narastający deficyt pracowników. W ciągu najbliższych lat, z przyczyn demograficznych, z polskiego rynku pracy ubywać będzie nawet 300 tysięcy pracowników rocznie. Dotychczasowe działania PiS osłabiły motywację do pracy milionów Polaków, zwłaszcza kobiet. W efekcie w gospodarce pracuje dziś mniej obywateli niż podczas spowolnienia w latach 2011-2012!
Od czterech lat łatamy demograficzną dziurę cudzoziemcami, głównie Ukraińcami. Na zasadzie pospolitego ruszenia, bo dla PiS coś takiego jak „polityka migracyjna” nie istnieje. Mimo zapowiedzi z mocno zapomnianego dziś Planu Morawieckiego przez cztery lata nie udało się jej wypracować. A o potrzebie jej stworzenia krzyczą już nawet PiS-owscy urzędnicy zajmujący się na co dzień obsługą setek tysięcy cudzoziemców, którzy chcą pracować w Polsce. Jeszcze chcą… Kolejne sąsiadujące z Polską kraje ułatwiają obcokrajowcom zatrudnienie i osiedlanie się. Bez szybkiej interwencji państwa polskiego nasza gospodarka pozostanie bez pracowników, a to oznacza katastrofę - i koniec marzeń o spełnieniu rozbuchanych obietnic socjalnych PiS.
Problem w tym, że nawet zwolennicy Kaczyńskiego zaczynają mieć wątpliwości, czy drążone przez TKM, skrajnie upartyjnione i scentralizowane państwo PiS jest mniej tekturowe niż za rządów PO, SLD, bądź AWS. Te wątpliwości biorą się z kolejnych wpadek i afer, w których państwo jawi się jako atrapa nie tylko elitom, nie tylko wysublimowanym intelektualistom, ale też - zwykłym ludziom. Sprawa Mariana Banasia, gwiazdora PiS, którego Jarosław Kaczyński polecił wybrać na szefa NIK, a teraz bezskutecznie próbuje nakłonić do dymisji, dawno przestała być problemem wizerunkowym.
Może się nawet okazać czymś więcej niż ośmiorniczki.
Kumulacja zdzierania teflonu
Widać coraz wyraźniej, że PiS potrafi skutecznie odwołać się do emocji i zastosować tricki pozwalające wygrywać wybory, ale - poza chlubnymi wyjątkami, za które trzeba uznać 500 plus czy PPK - nie umie prowadzić odpowiedzialnej polityki wzmacniającej długofalowo państwo i społeczeństwo. Taka polityka polega bowiem na efektywnym - a nie doraźnym i pozornym - rozwiązywaniu problemów. A PiS nie uporał się nawet z tymi, które sam kiedyś wskazywał jako „winy Tuska”. Alfabetycznie?
Abonament RTV? Wciąż go płacimy. Ba, rząd daje prezesowi Kurskiemu i spółce miliardy z naszych podatków - na najbardziej prymitywną propagandę w dziejach III RP. TVP i Polskie Radio nie są publiczne. Są rządowe, co oburza dużą część społeczeństwa. Tłumaczenie, że „TVP jest przeciwwagą dla Polsatu i TVN”, to szyderstwo z inteligencji i przyzwoitości. Publiczne media nie mogą służyć 40 proc. obywateli, ignorując lub obrażając 60 procent. Jak to się ma do mitycznego „budowania wspólnoty”?
W dodatku mamy tu paradoks: wyborcy Koalicji Obywatelskiej oglądają niemal wyłącznie TVN i Polsat, natomiast wyborcy PiS zaskakująco często śledzą jednocześnie Informacje Polsatu, Fakty TVN i Wiadomości TVP. Mają więc porównanie. I mówi mi sąsiad, wyborca PiS: - Jak słyszę, że z obcymi mediami, jak TVN, trzeba zrobić porządek, to mną trzepie. TVN miałoby być takie jak TVP? Mnie by to nie pasowało. Władzy trzeba patrzeć na ręce. Także władzy PiS, która, jak widać, święta nie jest.
Jego żona, która jakiś czas temu zwątpiła w PiS i nie poszła na ostatnie wybory, pyta: - Ile nieprawidłowości w rządzie PiS albo w Sejmie wykryły dzielne, fetowane na „antysalonach” reporterki śledcze mediów prawicy? Czy gdyby TVN został „zrepolonizowany”, czytaj: podporządkowany, jak wszystko, Nowogrodzkiej, dowiedzielibyśmy się kiedykolwiek o interesach pana Banasia?
B - Biedni i bogaci? Nowe raporty organizacji zajmujących się rozwarstwieniem społecznym alarmują, że ono w Polsce rośnie: bogaci bogacą się nieprzytomnie, biedni tracą przez inflację, ale też to, że PiS zostawił odłogiem całe grupy społeczne, zwłaszcza niepełnosprawnych i ich bliskich. W dramatycznej sytuacji znalazło się też wielu ludzi ciężko chorych, zwłaszcza na nowotwory - bo dostęp do specjalistów i nowoczesnych terapii jest w Polsce najgorszy w Unii.
E - Emerytury. Będą coraz równiejsze i coraz bardziej głodowe. W dodatku rząd finalizuje teraz operację, którą politycy PiS za czasów Tuska nazywali „skokiem na pieniądze obywateli oszczędzane w OFE”. Co gorsza, Tusk sięgnął po te pieniądze w latach światowego kryzysu, a Kaczyński bierze je w czasach - podobno - najlepszej w dziejach hossy, przy (rzekomo) zrównoważonym budżecie na 2020 r.
K - Komunikacja. Do pracy i szkół w metropoliach dojeżdża codziennie kilka milionów Polaków. Większość prywatnymi gratami lub busami. PKS-y splajtowały w latach 90., PKP za czasów Tuska poszły w rozsypkę. Prezes Kaczyński zapowiedział „odbudowę pekaesów”, ale sąsiedzi żartują, że „musiało mu chodzić o słynne baczki Cezarego Pazury w Kilerze”.
P - Parabanki. Aby rozliczyć patologie z czasów Tuska PiS powołał speckomisje (ds. Amber Gold, karuzel VAT i reprywatyzacji). Od początku rządów PiS namnożyło się jednak tyle głośnych biznesów i „biznesów” z udziałem polityków tej partii, w tym szefa NIK, wysokich urzędników resortu finansów (karuzela VAT w ministerstwie!) oraz samego prezesa („dwie wieże”), które opozycja chciałaby zbadać, że nowe speckomisje w kolejnych kadencjach mamy jak w banku.
P - Przedszkolaki. Dziecko to skarb i wyłącznie twój problem. W Polsce powiatowej brakuje placówek, a za 500 plus nie da się zapewnić opieki prywatnie. Politycy PiS sugerują w zamian matkom Polkom, by zrezygnowały z kariery zawodowej i zajęły się domem oraz dziećmi; przy okazji winny się też zająć schorowanymi rodzicami i teściami, bo domów opieki ani świetlic dla seniorów też brak.
Z - Zdrowie. Szpitale zadłużone jak nigdy, kolejki do specjalistów powodują nie tylko cierpienie, ale i śmierć. Darmowe leki dla seniorów? Lepiej nie wspominać o nich przy emerytach, bo mogą tego nie przeżyć.
Prawo i Sprawiedliwość, czyli PZPR i PRL-bis?
„Stanisław Piotrowicz był w PZPR, ale należał do tej grupy prokuratorów i sędziów, którzy starali się maksymalnie łagodzić represje; nie zrobił nic złego, lecz pomógł, co wymagało determinacji i gotowości do rezygnacji z awansów” - w te słowa, wypowiedziane ostatnio przez Jarosława Kaczyńskiego w obronie byłego prokuratora stanu wojennego nie wierzy żaden z mych propisowskich sąsiadów.
Zbyt dobrze pamiętają, że uchwalając ustawy dezubekizacyjne PiS nie bawił się w niuanse. Pozbawił uprawnień wszystkich: i szuję, sprzątaczkę, i esbeka, i szatniarkę, i dręczyciela księży, i superglinę, który wprawdzie pobierał nauki w Szczytnie, ale przez 25 lat III RP ofiarnie łapał bandziorów. Takie „drobne różnice” nie miały dla Kaczyńskiego znaczenia. I nie znaczyły nic dla sejmowej maszynki do głosowania.
Podobny czarno-biały przekaz, choćby na temat „peerelowskich sędziów” (kilkudziesięciu na 10 tys.!), ma dla nas prezydent Andrzej Duda. Używa go jako argumentu na rzecz rewolucji w wymiarze sprawiedliwości. Jednakowoż Stanisław Piotrowicz tak radykalnie nie pasuje do owego czarno-białego obrazu, że… przegrał z kretesem ostatnie wybory do Sejmu. Ulokowanie go w fotelu sędziego Trybunału Konstytucyjnego wkurza więc także wyborców PiS. A przy okazji osłabia w ich oczach sens całej „reformy wymiaru sprawiedliwości” - bo Piotrowicz był jej twarzą.
Sprawa Piotrowicza zbiegła się czasowo (a więc i medialnie) z aferą Banasia i doprowadziła u mych sąsiadów - zwolenników PiS do ciekawej kumulacji emocji. Otóż wszyscy zaczęli sobie ostatnio zadawać pytanie, czy państwo, w którym jeden (przecież omylny) człowiek decyduje o obsadzie wszystkich stanowisk - we władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej - a w dodatku robi to w sposób zawoalowany, albo wręcz tajny, nie ujawniając opinii publicznej żadnych szczegółów i nie ponosząc przy tym żadnej odpowiedzialności - no więc, czy takie państwo to jest twór zdrowy i dobry dla ludzi? Takich zwykłych, którzy niekoniecznie kochają wściekle antypisowskie elity i „tefaueny”.
- Mnie to faktycznie zaczyna przypominać PZPR i PRL - przyznaje elektryk.
Na razie nie jest to jakaś tragedia, ale zgrzyta mu, gdy na czele Trybunału Konstytucyjnego widzi „objawienie towarzyskie” prezesa Kaczyńskiego. Bo Trybunał miał być pracowity jak pszczółka, a w zasadzie przestał orzekać. Zgrzyta też elektrykowi, gdy uświadamia sobie, że szefowie służb specjalnych, skazani za czasów PO na karę więzienia (za horrendalne - w ocenie sądu - nadużycia władzy) i ułaskawieni na dzień dobry przez prezydenta Dudę („wyrokiem Jarosława Kaczyńskiego” - uważa sąsiad), zostają ponownie szefami służb specjalnych - i nie potrafią lub nie chcą zawczasu przejrzeć interesów i oświadczeń Mariana Banasia. Przecież obecnej kompromitacji państwa można by uniknąć!
Pracowniczka apteki za rogiem po raz piąty głosowała na PiS, ale nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie, czy gdyby sprawa budowy „dwóch wież” i austriackiego biznesmena dotyczyła Grzegorza Schetyny, a nie prezesa Kaczyńskiego, to prokuratura zajmowałaby się nią tak, jak się (nie) zajmuje.
Albo gdyby narodowcy powiesili na szubienicach portrety polityków Prawa i Sprawiedliwości, którzy przecież w poprzednich kadencjach Europarlamentu „donosili na Polskę” w Strasburgu i Brukseli, zarzucając Tuskowi brak demokracji, zawłaszczanie państwa i prześladowanie o. Rydzyka i gdyby na jednym z portretów był Andrzej Duda - to czy prokuratura też umorzyłaby postępowanie?
Te pytania i wątpliwości nie sprawiły na razie, że moi rozmówcy przestali popierać PiS i zagłosują w najbliższych wyborach na coś/kogoś innego. PiS nie jest już wprawdzie zesłanym przez Opatrzność podmiotem lirycznym (a tak przez kilka chwil było!), pozostaje natomiast klasycznym „wróblem w garści”. Gołębi wciąż z okien domów na naszym osiedlu nie widać, co najwyżej wrony i kruki, potrafiące wyłącznie złorzeczyć na władzę.
Ale gołąb jest wyraźnie wyczekiwany. Albo gołębica. Z nową wizją, nowymi, lepszymi obietnicami do spełniania. I bez tych wszystkich grzechów, które w oczach ludu przeistoczonego parę lat temu w suwerena, zaczynają się właśnie zlewać w winę. Winę Kaczyńskiego.