Do skradzionych w okresie PRL i nigdy nieodnalezionych dzieł sztuki należą między innymi obrazy Rubensa, Bruegla i van Dycka. Sprawców kilku największych kradzieży nigdy nie wykryto. W niektórych latach odnotowywano po kilkanaście takich przestępstw.
PRL bywał rajem. Przynajmniej dla złodziei dzieł sztuki. Każdego roku miało miejsce co najmniej po kilka kradzieży w muzeach. Rekordowe były lata 1974 (14 kradzieży), 1980 (15 kradzieży) i 1981 (aż 18 kradzieży). Łupem złodziei padały zarówno niewielkie przedmioty wykonane z cennych materiałów za to bez większej wartości artystycznej, jak i prawdziwe arcydzieła. Te ostatnie prawie zawsze trafiały za granicę.
Chyba najsłynniejszą kradzieżą dzieła sztuki w dziejach PRL był rabunek figury św. Wojciecha z jego sarkofagu w gnieźnieńskiej katedrze, który miał miejsce w 1986 roku. Złodzieje, którym chodziło wyłącznie o srebro, bezpowrotnie zniszczyli część XVII-wiecznego relikwiarza autorstwa Petera van Renena. Większość elementów figury została przez nich po prostu przetopiona na niezgrabne bryły, które ukryli w kilku miejscach. Z kolei podziurawiony korpus figury rabusie porzucili w pobliżu katedry, zakopując go w piasku. Tą sprawą żyła cała Polska - a przestępcy zostali dość szybko schwytani i skazani na wysokie wyroki. Uszkodzony korpus figury i srebro z przetopionych pozostałych części zostały zwrócone Kościołowi - relikwiarz zrekonstruowano.
W ostatnich dwóch dekadach PRL masowo „znikały” nawet obrazy wypożyczane przez muzea do gabinetów rozmaitych dygnitarzy. Niechlubnym rekordzistą pod tym względem było Ministerstwo Kultury i Sztuki - skąd zginęło od 40 do 60 takich obrazów. Kradzieże zdarzały się jednak również w MON i Urzędzie Rady Ministrów, a nawet w Komitecie Centralnym PZPR - stamtąd zostały skradzione m.in. obrazy Makowskiego i Cybisa.
Było też jednak w historii PRL kilka naprawdę poważnych kradzieży, w których łupem złodziei padły dzieła światowej klasy, a sprawców nigdy nie odnaleziono. Czasem na skutek nieudolności milicji - nierzadko dość podejrzanej, a czasem ze względu na spryt rabusiów.
Rubens z Kalisza
Była druga w nocy z 13 na 14 grudnia 1973 roku, gdy pewna kobieta mieszkająca naprzeciwko kaliskiej katedry pod wezwaniem św. Mikołaja zauważyła ogień za wspaniale zdobionymi witrażami. Straż pożarna była na miejscu już po 4 minutach od wezwania - i natychmiast rozpoczęła działania. Pożar nie zdążył się rozprzestrzenić na całą ufundowaną w XIII wieku świątynię - w płomieniach stał jednak drewniany, wspaniale rzeźbiony ołtarz główny - najcenniejszy w całej katedrze nie tylko z przyczyn sakralnych. Jego główną ozdobą był bowiem od ponad 350 lat obraz Petera Paula Rubensa „Zdjęcie z Krzyża”, zakupiony w 1612 roku bezpośrednio od artysty przez polskiego posła do Niderlandów - Piotra Żeromskiego - a następnie podarowany przezeń kaliskiej katedrze. Dzieło Rubensa miało spore rozmiary - ok. 3x2 metry.
Od XVII wieku był tylko jeden moment, w którym dzieło Rubensa opuściło Kalisz. W pierwszych dniach II wojny światowej kaliski proboszcz z wiadomych względów przewiózł obraz Rubensa do Warszawy i zdeponował w Muzeum Narodowym. Tam szybko odkryli depozyt Niemcy. Co jednak zupełnie niesłychane - nie zrabowali arcydzieła, tylko odwieźli je z honorami do Kalisza i z powrotem umieścili w katedrze. Zadecydował fakt, że po wrześniowej klęsce miasto znalazło się na terenach włączonych do Rzeszy - a zatem wedle nazistowskich kryteriów „miało prawo” do własnych zabytków światowej klasy. Z całą pewnością chodziło też o wymiar propagandowy tego „rycerskiego” postępku. W każdym razie obraz Rubensa przez nikogo nie niepokojony znajdował się od tego momentu z powrotem w Kaliszu. Aż do tajemniczego pożaru w 1973 roku.
Wszystko wskazuje na to, że ten pożar nie wybuchł samoistnie. Z dzisiejszej perspektywy najbardziej prawdopodobna wydaje się wersja, że ogień miał tylko zamaskować ślady jednej z największych kradzieży dzieł sztuki w historii Polski. Dodajmy, że obraz Rubensa jest zaliczany do trzech najcenniejszych straconych polskich zabytków.
Tamtej grudniowej nocy 1973 roku mimo wysiłków strażaków ołtarz katedralny niemal doszczętnie spłonął. Z pożaru ocalały tylko resztki ramy „Zdjęcia z Krzyża”. Wprawdzie wystarczyło na nie spojrzeć, by zauważyć, że skrawki płótna, które przetrwały przy samej krawędzi, wskazują na to, że obraz mógł zostać wycięty lub wypruty z ramy, ale milicji to nie przekonało. Szczątki ramy dziwnie szybko natomiast zaginęły w prokuraturze. O tym, że pozostałości płótna były podejrzanie równo „przycięte” zgodnie zaświadczali i biorący udział w akcji strażacy, i ówczesny proboszcz parafii katedralnej - ks. Andrzej Gaweł.
Śledztwo zakończyło się połowicznymi konkluzjami - ustalono tyle, że do pożaru ołtarza głównego mogło dojść albo na skutek zwarcia w instalacji elektrycznej, albo w wyniku celowego podpalenia. Strażak Józef Dąbrowski, dowodzący w 1973 roku akcją gaśniczą, był jednak pewien, że w trakcie sprawdzania instalacji bezpośrednio po pożarze widział, że wszystkie bezpieczniki zostały wykręcone, tym samym zaś do żadnego zwarcia dojść nie mogło. Jest raczej mało prawdopodobne, że podpalenie było dziełem na przykład szaleńca, który postanowiłby zniszczyć ołtarz wraz z jednym z najcenniejszych znajdujących się w Polsce dzieł sztuki. Dużo więcej wskazuje na to, że tajemniczy pożar służył temu, by nikt nie ścigał sprawców tej wyjątkowej kradzieży.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień