Wielki słownik piszą od 70 lat. "Rżysko" za nimi, ale do "żyzny" zostały dwie dekady
Choć praca wre, trzeba jeszcze co najmniej 20 lat na zakończenie księgi, która powstaje od siedmiu dekad. Słownik polszczyzny XVI wieku to jedno z największych przedsięwzięć polskiej nauki.
Kamieniczka na toruńskiej Starówce. Trochę na uboczu, z dala od szlaków, które przemierzają szkolne wycieczki. Bo i kamieniczka niezbyt piękna, trochę nadgryziona zębem czasu. Kilka lat temu chuligan namalował na fasadzie wulgarny skrót „HWDP”. I zanim napis zamalowano, rozgorzała w kamienicy poważna dyskusja - czy wandal posłużył się poprawną polszczyzną. Chodzi oczywiście o słowo na „CH”. Bo jeśli sprawca chciał nawiązać do staropolszczyzny, zarówno „ch...j”, jak i „h...j” byłyby uprawnione.
- Przy czym niekoniecznie chodzi o wulgaryzm - wyjaśnia dr Patrycja Potoniec, kierownik Pracowni Słownika Polszczyzny XVI w. - To słowo występowało również jako zawołanie.
Do pikantnych słówek jeszcze wrócimy, bo to ulubiony temat gości Pracowni Słownika, więc pośród setek szuflad z fiszkami, naukowcy z zamkniętymi oczami potrafiliby znaleźć te ze słowami na „K”, „P” czy „J”.
Na oceanie
Kamieniczka przy Piekarach sama w sobie nabrała wartości muzealnej. Można by tu przyprowadzać dzieci, by pokazywać życie codzienne w PRL. Te same szafy i regały z jesionową okleiną, ten sam wysłużony parkiet, lustro z PRL-owską metaloplastyką i lodówka pamiętająca ostatnie lata poprzedniego systemu.
- To trochę jak z kondycją całej humanistyki - uśmiecha się gorzko dr Potoniec.
Pracownia Słownika znajduje się w strukturach Polskiej Akademii Nauk, ale wsparcie dostaje bezpośrednio z ministerstwa. Jest mała samotną wysepką pośród archipelagów instytucji i kontynentów uczelni. Zatem - jak to z takimi wyspami bywa - huragany jej nie omijają, za to statki z zaopatrzeniem - owszem. Nic dziwnego, że okrągłą 60. rocznica założenia pracowni świętowano bez wielkiej fety.
Życie między hasłami
Ale co tam - żeby całe zawodowe życie poświęcić jednej książce, trzeba wszak być pasjonatem. Bo cóż znaczą dzisiejsze trudności, wobec tych w 1949 roku? Kraj leżał jeszcze w gruzach stalinizm zaciskał pętlę na społeczeństwie, a z inicjatywy wybitnych polskich językoznawców ruszyło wielkie przedsięwzięcie.
- Chodziło o to, aby w całościowy sposób zarejestrować historię języka - wyjaśnia Patrycja Potoniec. - Od lat dwudziestu trwały już wówczas prace nad Słownikiem Staropolskim. Nasz Słownik, obejmujący XVI wiek, miał być kontynuacją tego przedsięwzięcia. Po nas ruszył również słownik języka z XVII i pierwszej połowy XVIII wieku. Całość zamykał znany wszystkim polonistom Słownik Witolda Doroszewskiego, który docierał już do czasów współczesnych.
W 1949 roku pracę magisterską obronił Franciszek Pepłowski. Rok później zatrudniono go toruńskiej pracowni Słownika. Późniejszy profesor stał się symbolem księgi. Pracował nad nią całe życie. Bez wytchnienia, również w niedziele i święta. Zakończył miesiąc przed śmiercią, w wieku 87 lat.
Ludzi oddanych Słownikowi było wielu - w tym roku zmarła Alina Linda (matka Bogusława), która również do kiedy tylko pozwalały siły, zaangażowana była w prace redakcyjne.
- „Słownik jest najważniejszy!” - cały czas pobrzmiewa nam w uszach ulubione hasło profesora - śmieje się Krzysztof Opaliński, który dla pracy w Słowniku zrezygnował w latach 90. z posady nauczycielskiej.
Rej swoje, Kochanowski swoje
Pierwsze kilkanaście lat przeznaczono na poszukiwania w źródłach. Pośród starych ksiąg i druków trzeba było wyłowić występujące w różnych kontekstach słowa i przenieść je na fiszki. Do tej pory miliony pożółkłych karteluszek z tamtego okresu spoczywają w magazynach Pracowni, czule nazywanych tu „szuflandią”.
- Liczba haseł to jedno, a co innego liczba kontekstów, w jakich te słowa występują - wyjaśnia dr Potoniec. - A tu nic nie jest oczywiste, bo nie było jeszcze uznanych powszechnie reguł ortograficznych. Dopiero pojawiają się pierwsze propozycje ujednolicenia języka. W praktyce reguły w tamtym czasie ustalali drukarze. Nic więc dziwnego, że w jednych publikacjach mamy „pół”, a w innych „puł”.
- Ortografia Kochanowskiego jest trochę inna niż Reja. Skądinąd Rej w jednym tekście potrafił ten sam wyraz zapisywać na różne sposoby - mówi Maria Popielarska, również przez całe życie zawodowe związana z Pracownią. - Kochanowski ma zresztą swój 4-tomowy słownik.
Między „O” a „U”
Choć utwory Kochanowskiego i Reja stanowią żelazny punkt na liście szkolnych lektur, gdyby poeci powstali z grobów, mogliby mocno zdziwić się słuchając swoich utworów podczas konkursów recytatorskich.
- Głównie za sprawą tzw. pochyłych samogłosek - wyjaśnia Lucyna Wilczewska. - Polszczyzna z tamtego czasu miała po prostu więcej samogłosek. Dziś to brzmienie np. pomiędzy „O” a „U” zanikło, uległo ujednoliceniu.
Kiedyś w Słownik zaangażowanych było 50 osób w czterech placówkach (oprócz Torunia był również Kraków, Wrocław i Poznań). Dziś pozostał już tylko Toruń i Wrocław. Codziennie rano na Piekarach stawia się do pracy 10 pracowników. Jedni skoro świt, inni nieco później, każdy ma do przepracowania 7,2 godziny dziennie. Pozostała część przeznaczona jest na samodzielną pracę naukową.
Małgorzata Pierzgalska: - Gdy człowiek idzie do pracy, już myślami jest w słowniku. Zwłaszcza w korekcie, bo chociaż korektę przeprowadza się bardzo dokładnie i zawsze w dwie osoby, to cały czas jest prawdopodobieństwo, że coś przegapimy.
Powrót atencjusza
Również po powrocie do domu trudno wyrwać się ze szponów XVI-wiecznej polszczyzny: - Mąż mnie strofuje, żebym mówiła normalnie, gdy wołam do dzieci „Odstąp jeden od drugiego!” - mówi Ewa Cybulska-Bohuszewicz. Pani Ewa ma z tym największy problem, bo nawet w mediach społecznościowych, gdzie prowadzi fanpejdż (wybaczcie leksykografowie!) Pracowni, postawiła sobie punkt honoru komunikować się w języku Kochanowskiego i księdza Wujka. 1300 osób regularnie zagląda na stronę w poszukiwaniu XVI-wiecznych newsów (tfu, nowin, rzecz jasna).
- Nas te zapożyczenia z angielskiego aż tak nie rażą - uspokaja dr Damian Kaja (w Pracowni od niedawna). - A to dlatego, że w XVI wieku było tych zapożyczeń mnóstwo, tyle że bezpośrednio z łaciny. Dziś są to często wtórne zapożyczenia - słowa wzięte z łaciny, które trafiły do polszczyzny za pośrednictwem angielskiego, często już w zmienionym znaczeniu. Najlepszym przykładem jest „atencja”, która powraca po dziesięcioleciach w słowie „atencjusz” - osoba próbująca skupiać na sobie uwagę.
Konduktor z XVI wieku
Takich językowych wolt jest sporo, bo i drogi, którymi wędruje język są zadziwiające.
Burzliwe dzieje sprawiły, że pozostało w polszczyźnie sporo zapożyczeń z języka tureckiego. Dość powiedzieć, że wspólna nam jest zarówno „torba”, jak i „bilet”. W XVI wieku funkcjonują już słowa „konduktor” (w rozumieniu „dzierżawca”), „bezpiecznik” (człowiek pewny siebie) albo „opiekalnik” (opiekujący się innymi).
Czynności fizjologiczne to mocna strona polszczyzny. XVI wiek nie był bynajmniej czasem nadmiernej pruderii w tym względzie. Słowo „kiep” i „kiepski” (od żeńskich narządów płciowych odmieniane były z wielką pomysłowością). Podobnie jak „pryskać” (pozostawiamy domysłom czytelnika, co znaczyło, a znaczenie miało bogate).
Słowo na K
Ciekawość budzi zwykle również jedno z najpopularniejszych słów w polszczyźnie, na „K”.
- Tu zapewne pana zaskoczę - dr Potoniec otwiera jedną z szufladek. - Odnotowaliśmy zaledwie 47 użyć tego słowa. I w żadnych przypadku nie użyto go jako przekleństwo. Owszem, oznaczało kobietę lekkich obyczajów, ale tylko tyle. Można więc było się „ku...ć”, ale już nie „wku...ć”. Nawiasem mówiąc ów rozwiązły tryb życia oznaczało też słowo „psocić”, które dziś postrzegamy jako bardzo niewinne. Podobnie jak „małpa”, która kiedyś była jednoznacznie kojarzona z panią lekkich obyczajów .
„Żyzny” koniec
Do tej pory ukazało 70 000 haseł. Tom 37. zamknięto słowem „rżysko”. Łatwo nie było, bo samo tylko słowo „róść” występowało w 2 000 kontekstów, więc praca nad nim zajęła redaktorowi dwa lata. Dziś trwają prace nad literą „S” i tu również językowych kobył nie brakuje. Słowo „święty” będzie ogromnym zadaniem. Nic to jednak wobec litery „P”, która przebiła wszystkie inne - poświęcono jej aż 12 z wydanych dotąd 37 tomów Słownika.
Od litery „R” wszystkie tomy słownika wychodzą równolegle, w wersji drukowanej (400 egzemplarzy) i cyfrowej. Dzięki digitalizacji leksykografowie mogą spać spokojniej. Ryzyko nieszczęśliwych wypadków spało. A zdarzały się. Największą katastrofa dla Słownika była kradzież w 1992 roku: - Pan Staszek jechał z Wrocławia z paczką pełną fiszek - wspomina Maria Popielarska. - Przed Łodzią zasnął w pociągu, a gdy się obudził - paczki nie było.
Złodziej musiał mieć nietęgą minę, gdy rozpakował łup. W ten sposób zniknęło opracowane kompletnie hasło „pewny”. Odtworzenie materiału trwało cały rok.
Do końca słownika już dziś bliżej, niż dalej. Zapewne jeszcze około 20 lat. A później przyjdzie czas na uzupełnienia. Bo ciągle pojawiają się nowe znaleziska, nieuwzględnione w zakończonych już tomach. Na razie wiadomo, że ostatnim słowem będzie "żyzny”.