Biorąc pod uwagę fakt, że Łotwa jest krajem małym, na rubieżach Europy, graniczy z Rosją, a na dodatek co czwarty jej mieszkaniec jest Rosjaninem, można by się spodziewać, że państwo to sto razy się zastanowi, zanim zdecyduje się podrażnić niedźwiedzia ze Wschodu.
Tymczasem jest odwrotnie, gdyż mieszkańcy krajów bałtyckich doskonale wiedzą, iż w stosunkach z Moskwą okazywanie nadmiernej uległości i tak do niczego dobrego nie prowadzi. Być może dlatego, po porwaniu samolotu Ryanaira i uprowadzeniu z pokładu młodego białoruskiego opozycjonisty, premier Łotwy wraz z burmistrzem Rygi zdecydowali się na jasne wyrażenie, co sądzą na temat państwowego terroryzmu. Na trwających właśnie mistrzostwach świata w hokeju zastąpili oficjalną flagę białoruską – flagą historyczną: biało-czerwono-białą, której tak nienawidzi satrapa Łukaszenka. Zdjęli przy okazji z drzewca flagę rosyjskich protektorów Mińska, dając wyraz swojego stosunku do polityki Moskwy i przypominając międzynarodowe sankcje za wspierany przez państwo rosyjskie doping setek sportowców.
Postawa Łotyszy to duży akt odwagi, zwłaszcza że musieli zdawać sobie sprawę z nieuchronnego odwetu. I tak się stało: już tego samego dnia białoruski dyktator wyrzucił cały łotewski korpus dyplomatyczny, a nie wiadomo, do jakiego jeszcze aktu zemsty jest zdolny za namową Kremla. W tym samym czasie przywódcy Unii Europejskiej podjęli decyzję o zamknięciu przestrzeni powietrznej UE dla białoruskich linii lotniczych. Zaiste, wstrząsające posunięcie - na pewno Łukaszenka już zalewa swój dres litrami łez...
A tymczasem Polska obchodzi się z ambasadą Białorusi jak z jajkiem. Dużo odważniejsi są Czesi, których tak lubimy oskarżać o tchórzostwo. Wezwali białoruskiego ambasadora i po prostu go zrugali - w nie swojej przecież sprawie. My w tym czasie zatrzymaliśmy się na dialogach z charge de affair, czyli urzędnikiem niższego szczebla...