Wiejskie życie członków zespołu Lombard
Najpierw autostrada, potem wiejska asfaltówka i jeszcze parę kilometrów polną drogą przez międzychodzkie lasy. I wreszcie wyłania się samotne gospodarstwo. Tu mieszkają Marta Cugier, Grzegorz Stróżniak i ich... pięć kotów.
To piękny „koniec świata”. Skąd pomysł, aby zaszyć się wśród lasów na stałe?
Marta Cugier: Szukaliśmy takiego miejsca przez parę lat, bliżej Poznania nie znaleźliśmy. W drodze na koncert do Międzychodu przejeżdżaliśmy kiedyś przez pobliskie Lewice. Boże, jak tu jest pięknie! – stwierdziliśmy obydwoje. Oglądaliśmy potem różne miejsca w okolicy. Ale gdy tu trafiliśmy, zakochaliśmy się właśnie w tym. Wymagało to wyobraźni, bo staliśmy przed opuszczonym od paru lat, popadającym w ruinę gospodarstwem.
Grzegorz Stróżniak: Moi rodzice pochodzą ze wsi, na której spędziłem całe dzieciństwo, oczywiście przy pracy w polu. Nawet z Poznania dojeżdżałem na wykopki… Wiedziałem, że kiedyś na wieś wrócę, ciągnęło mnie do natury. A miejsce znaleźliśmy idealne, od Poznania dzieli nas 20 minut autostradą, tyle samo bocznymi drogami, no i te trzy kilometry polną. Jest internet, są telefony, więc spokojnie możemy tu pracować. Nie rozpraszają nas miejskie obowiązki, pęd, nerwowość. No i to idealne miejsce na próby, na które dojeżdża reszta zespołu. Nie przeszkadzamy sąsiadom...
Czyli życie na luzie?
M.C.: Nie do końca. Oprócz tego, że śpiewamy i tworzymy, jesteśmy też menedżerami zespołu, a to naprawdę wiele obowiązków. Co rano odpalamy każdy swój komputer i załatwiamy kolejny sprawy. Ale kiedy chcemy się zrelaksować, wychodzimy przed dom, na łąkę i już jest inaczej.
G.S.: Biorę piłę, potnę trochę i jestem zresetowany...
M.C.: ... a ja sięgam po maczetę. Grzegorz odkrył tu swoje powołanie, byłby świetnym projektantem ogrodów. Ale wracając do pytania – my jesteśmy na luzie. Gdy jeździmy po Poznaniu, wszyscy na nas trąbią, bo im za wolno...
Za ludźmi nie tęsknicie? Nudzicie się po pracy?
M.C.: Prowadzimy otwarty dom, a rodziny mamy duże. Robimy spotkania czasem na 65 osób. Chętnie przyjeżdżają wnuki i dzieci Grzegorza, moi siostrzeńcy.
G.S.: I mamy fajnych sąsiadów. Zawsze możemy na nich liczyć. Jesteśmy tu już sześć lat i wrośliśmy w środowisko. Marta należy do koła gospodyń wiejskich...
M.C.: Tu nie ma się kiedy nudzić. Oprócz spraw zawodowych zawsze jest coś do zrobienia w domu czy przy domu. Jeździmy też na rowerach, no i biegam za kotami. Mamy ich pięć.
Trochę dużo...
M.C.: To przypadek. Bardzo chciałam mieć kota. I pewnego dnia Grzegorz z córką, która prowadzi stajnię pod Chodzieżą, przywieźli w koszyczku taką znajdę, Nutkę. A ona niebawem urodziła cztery kocięta. Nazwaliśmy je Rocky, Funky, Blues i Jazz.
W ten las uciekacie też od polityki?
G.S.: Nie, my mamy bardzo skrystalizowane poglądy, ale to na nasz prywatny użytek. Jako zespół chcemy być apolityczni. Opowiadając się po jednej, drugiej czy trzeciej stronie, wpada się w ugrupowanie. Mamy przyjaciół wśród księży, przedstawicieli różnych partii – od prawa do lewa.
Zaprotestował Pan przeciwko śpiewaniu „Przeżyj to sam” podczas manifestacji KOD-u. To nie była swego rodzaju deklaracja?
G.S.: Nie przeciw śpiewaniu, a odtwarzaniu, nie tylko podczas manifestacji, ale także w internecie, gdzie zmontowano teledysk. To jest piosenka, która jednoznacznie kojarzy się z latami 80., z czasami „Solidarności”, kiedy ludzie wiele ryzykowali. Wiem, że środowiska solidarnościowe bardzo się z nią utożsamiają, a dzisiaj są po różnych stronach barykady. Po tym wydarzeniu przeżyliśmy falę hejtu z każdej strony. Muzyka jest dla wszystkich. Uważam, że wszędzie są przyzwoici ludzie i oni są ważni. Fanów też mamy po różnych stronach. My nie stygmatyzujemy nikogo.
M.C.: Muzyka, zwłaszcza teraz, powinna ludzi łączyć, nie dzielić.
Połączy pewnie pokolenia na zbliżającym się koncercie z okazji 35-lecie Lombardu. W zespole też łączycie. Pani, kiedy powstawał, miała cztery latka. Kiedy Lombard zaistniał w Pani życiu?
M.C.: Miałam wówczas 14 lat, moja starsza siostra była fanką „Przeżyj to sam” i ten utwór stale w domu leciał... Potem dostałam się do V Liceum Ogólnokształcącego, w którym działał zespół. Siostra poradziła, żebym zaśpiewała „Przeżyj to sam”, bo to hymn szkoły, a kolega śpiewał wówczas „Kryształową” i „Ostatni taniec”. Gdy miałam 17 lat, wygrałam festiwal piosenki niemieckojęzycznej w Poznaniu, na kolejnym śpiewałam jako laureatka. Właśnie wtedy nagrał mnie kolega Zbyszek Nowak i nic mi nie mówiąc, dał kasetę Grzegorzowi. I on zadzwonił do mnie, że chce się spotkać...
Śpiewająca osiemnastolatka i telefon od Grzegorza Stróżniaka... To było spełnienie marzeń?
M.C.: Nie, dla mnie kariera nigdy nie była celem. Ja po prostu chciałam śpiewać, wszystko – bluesa, jazz, rocka. I śpiewałam. Na to pierwsze spotkanie z Grzegorzem nawet nie poszłam...
G.S.: Do dzisiaj ci tego nie mogę wybaczyć (śmiech)...
M.C.: Zadzwonił jeszcze raz, nawiązaliśmy kontakt. W międzyczasie, w 1997 roku Lombard wrócił do koncertowania z Małgorzatą Ostrowską, a niezależnie od zespołu pracowaliśmy z Grzegorzem nad swoim, jeszcze nienazwanym projektem. Pisałam wiersze, Grzegorz zaproponował, abym spróbowała piosenki. Dawałam mu wiersze, a on pisał muzykę. W 1999 roku, gdy Małgorzata Ostrowska nie chciała już śpiewać z Lombardem, zaproponował mi występy.
G.S.: To było w środku sezonu koncertowego, byłem już menedżerem zespołu i powiedziałem, że my działalności nie zawieszamy. W Sony sam słyszałem, jak mówili, że Ostrowska musi się odciąć od Lombardu.
Dlaczego?
G.S.: Tego to już nie wiem... W każdym razie miałem podpisane kontrakty. Marta dostała płytę i dwa tygodnie na przygotowanie. Jedna, dwie próby i pojechaliśmy na koncert, na stadionie.
M.C.: To była dla mnie bardzo trudna sytuacja, gdy zmienia się wokalista, frontman to dla fanów szok i często złość. Miałam 21 lat, gdy fala niechęci skierowała się w moją stronę. A gdy pojawiły się media społecznościowe, pojawił się też hejt. Nie potrafiłam sobie z tym radzić. Jestem wrażliwa, ale na atak odpowiadałam atakiem. Teraz jestem już oczywiście dojrzalsza, pełnoletnia – w Lombardzie śpiewam 18 lat.
Chyba trochę zabrakło już w tym pierwszym okresie promocji Pani osoby...
M.C.: To mój wybór, nie mam „parcia na szkło”. Mnie po prostu cieszy praca z zespołem. Oczekiwano ode mnie na początku skandali, proponowano sesje zdjęciowe.
G.S.: Szkoda, że nie zgodziłaś się na tę w CKM-ie... (śmiech)
M.C.: Bardzo zaangażowałam się w zespół, widziałam, jak Grzegorz walczy o niego. Zaczęłam się też wciągać w pracę na zapleczu. No i toczymy tę nieustanną walkę. Gdy kiedyś wytwórnia stwierdziła, że trzeba mnie wypromować, powiedziałam, że nie, że to jest zespół.
G.S.: Kto wie, czy to nie był błąd...
M.C.: No przestań. Od 10 lat mamy stały skład, z którym spełniamy muzyczne marzenia. Może to nie jest jakiś szał na skalę kraju...
G.S.: Postawiliśmy na niezależność, a ona kosztuje. Jesteśmy swoją, agencją, wytwórnią... Na wszystko zapracować musimy koncertami. Ale to my decydujemy, czy nam się chce, czy nie...
M.C.:... i nigdy nie zastanawiamy się, czy nam się opłaca. W pracy, w tym zaangażowaniu zrodziło się uczucie. Czasami jest trudno, ale razem konsekwentnie idziemy dalej.
A początki kariery Pana i Lombardu?
G.S.: 35 lat temu to była zupełnie inna rzeczywistość – żelazna kurtyna, muzyka docierała do nas przez radio lub z przemycanych płyt. Lombard powstał ze słuchaczy Studium Wokalnego przy Estradzie Poznańskiej. W szkole byli muzycy, menedżerowie, którzy wydobywali z każdego to, co najlepsze. Wtedy jak poszedłeś do radia, a miałeś swoje utwory, pomysły, chcieli cię pokazać światu. Znacznie łatwiej było zaistnieć. W telewizji były tylko dwa programy, więc gdy wystąpiliśmy u Wojciecha Manna, już byliśmy popularni...
Jubileusz uczcicie w rytmie swingu, trochę sobie tego nie wyobrażam...
G.S.:To efekt naszej wieloletniej pracy i upodobania do muzyki swingującej, której słuchaliśmy czasami dla relaksu. Postawiliśmy na nowe życie naszych piosenek.
Jasiu Zeyland, aranżer, dostał swobodę, no z drobnymi podpowiedziami. Otrzymaliśmy kilkanaście utworów, które okazały się zupełnie inne, dostały nowe odsłony.
M.C.: Grzegorz grał 35 lat w tych aranżach, ja od 18 w nich śpiewałam, przyszedł czas, żeby sobie zrobić muzyczną przyjemność. Będzie orkiestra skrzypków, big band złożony ze wspaniałych, poznańskich muzyków i zaskakujące utwory. Najbardziej rockowe piosenki stają się balladami, ballady zyskują latynoskie rytmy, a „Gołębi puch” to tango...
A „Przeżyj to sam”?
Utrzymane w konwencji... Quincy Jonesa. Nieźle mi to wszystko wymieszało w głowie. Sam już nie wiem, ale chyba nie jestem rockmanem, bluesmanem czy jazzmanem też nie...