Warto zareagować na krzywdę zwierząt. Bo odmienimy ich los
Duduś cierpiał kilka lat, jeden telefon zmienił wszystko. Zanim to się stało, podłą egzystencję psa widziało wielu
Czasem wystarczy jeden anonimowy telefon, żeby przerwać trwające latami cierpienie podwórkowego niewolnika. Na początku czerwca skrajnie zagłodzony pies, pokryty śmierdzącymi kołtunami, dogorywał w zamkniętej klatce. Dziś beztrosko biega za piłką, śpi w mieszkaniu na wygodnym legowisku, jest kochanym domownikiem.
Kilka tygodni temu pisałam o psie zabranym z Wolbromia przez inspektorów Krakowskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Zwierzak był zamknięty w skrzyni, miał śmierdzącą,posklejaną sierść. Na zdjęciu trudno było rozpoznać, że to jest pies. Właściciele przygarnęli go kilka lat wcześniej i byli zdziwieni, że ktoś ma zastrzeżenia do warunków przetrzymywania i kondycji zwierzaka. Zrzekli się go.
Szczeniak Kłopot
Pies trafił do szpitala w Krakowskim Schronisku dla Bezdomnych Zwierząt. Po ogoleniu zlepionej błotem i odchodami sierści był lżejszy o półtora kilograma. Lekarze stwierdzili wychudzenie na skraju zagłodzenia. Dingo, takie imię dostał w schronisku, ważył sześć i pół kilograma, a powinien przynajmniej piętnaście!
Inspektorzy KTOZ złożyli na policji doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa, wnioskowali o sądowy zakaz posiadania zwierząt dla właścicieli psa. Dingo ma osiem lat, przed uwolnieniem z filcowej skorupy nie przypominał zwierzaka, a po ogoleniu sierści to dopiero był obraz nędzy i rozpaczy - po prostu cień psa.
Nigdy więcej
Na szczęście niemłody, wycieńczony Dingo nie utknął w schronisku.
Renata straciła psa, miał trzynaście lat, ratowała go do końca. Bardzo to przeżyła i zarzekała się, że nigdy więcej. Była w dołku psychicznym. Minął rok. - Zobaczyłam na zdjęciu tę mordkę za kratami, całą w dredach. To był impuls, wiedziałam, że ja muszę mu pomóc - opowiada.
Renata podjęła decyzję, potem zjawili się u niej inspektorzy Krakowskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Stwierdzili, że będzie dobrym opiekunem.
- Akurat miałam w domu remont, postanowiłam, że wezmę psa po zakończeniu prac, ale pojechałam do schroniska, bo chciałam go tylko poznać. Jak zobaczyłam biedaka rozpłakałam się - wspomina Renata i dodaje: - Nie rozumiem jak można zwierzaka doprowadzić do takiego stanu! Tak mnie ujął, że wróciliśmy razem do domu.
Kochany Duduś
Zmieniłam mu imię, teraz nazywa się Duduś. - Po przekroczeniu progu domu od razu wskoczył na kanapę i zagrzebał się między poduszkami - śmieje się Renata. Na początku miałam chwile zwątpienia czy sobie poradzę,był taki biedny, chory, żywienie go było wyzwaniem, bałam się, żeby mu nie zaszkodzić, po wszystkim co zjadł miał potężne biegunki.
U weterynarza meldowali się co drugi dzień. Pies miał jątrzące się rany na uszach, ale i z tym uporali się, wszystko zagoiło się.
- Jest u nas miesiąc, był u fryzjera,wyprzystojniał, stopniowo nabiera ciała i co mnie bardzo cieszy siada. Na początku tylko stał, albo leżał, prawdopodobnie dlatego, że siedzenie na kościach obleczonych skórą było dla niego zbyt bolesne. Teraz pięknie siedzi.
Dużo ma z terriera, tropi, niucha, niezmordowanie biega za piłką. Nawet na początku, choć jeszcze był bardzo wyniszczony, miał mnóstwo werwy. Mimo, że trzymano go w takich warunkach nie ma zwichrowanej psychiki, nie boi się ludzkiej ręki, jest kochany, bardzo inteligentny. Ideał psa, lepszego nie można sobie wymarzyć - chwali Dudusia Renata i dodaje, że jest bardzo opiekuńczy wobec dzieci.
- Przyjeżdżają do mnie wnuczki - kontynuuje Renata. - Kiedyś synowa przebierała wnuczkę, mała bardzo płakała. Duduś natychmiast przybiegł z ogrodu do domu i najwyraźniej uznał, że dziecku dzieje się krzywda i musi je obronić. Zaczął zajadle szczekać na synową. Duduś okazał się wspaniałym terapeutą, najlepszym lekarstwem na smutek po stracie czworonożnego członka rodziny. Przylgnęliśmy do siebie. Mieszkam z mamą, on do niej też przymila się, ale to jest mój pies. Są ludzie którzy nie mogą żyć bez psów i ja to sobie dopiero uświadomiłam jak go wzięłam. To najlepsze co mogłam zrobić - mówi Renata.
Duduś cierpiał kilka lat, jeden telefon zmienił wszystko. Ktoś wreszcie zareagował, ale zanim to się stało, podłą egzystencję psa pewnie widziało wielu: znajomi, rodzina, listonosz, ksiądz, który odwiedza parafian po kolędzie. Reagujmy na krzywdę zwierząt, nie liczmy na innych, bo jeśli nie my to kto?