Warszawskie dzieci [komentarz]
Każdego roku 1 sierpnia wzruszenie chwyta za gardło, a przed oczami stają młodzi powstańcy warszawscy. W pierwszych dniach uśmiechnięci, choć uzbrojeni byle jak, później wyczerpani, martwi.
Jednak największe wrażenie robią filmy i zdjęcia zamordowanych przez hitlerowskie hordy dzieci. Ta liczba wydaje się absurdalna, niewyobrażalna, ale to prawda:
podczas powstania zginęło około 25 tys. dzieci
Ilekroć jestem w Warszawie, staram się dotrzeć do pomnika Małego Powstańca na Starym Mieście. Kiedyś ten pomnik - symbol (odsłonięty w 1983 roku) robił na mnie ogromne wrażenie. Ale z biegiem lat coraz uporczywiej powracała myśl, że ten uzbrojony chłopiec, w wielkim hełmie i za dużych butach, to wątpliwy symbol naszego heroizmu. Wraca natrętne pytanie, czy warto było „rzucać na stos” życie tych dzieci? Dlaczego z taką desperacją dowództwo przedłużało masakrę ludzi i agonię miasta?
Wiem, że ahistoryczne myślenie jest złudne, wszak dziś wszystko o powstaniu wiadomo. Ale kiedy na szali zysków i strat położy się kilka tysięcy zabitych Niemców i 200 tysięcy warszawiaków, pytać trzeba. Może dlatego nie zdziwiłem się, czytając niedawno słowa twórcy Małego Powstańca Jerzego Jarnuszkiewicza, który tak mówił o rzeźbie: „Uległem sentymentalnej potrzebie spłacenia długu walczącym dzieciom. Wyrzucałem sobie, że dokonałem manipulacji”...
Pamiętając o morzu krwi i apokaliptycznej śmierci miasta z mieszanymi uczuciami przyglądam się dziś dzieciom przebranym za małych powstańców. Z niedowierzaniem obserwuję inscenizacje walk, sceny rozstrzeliwania i zdobywania barykad. Patriotyzm chyba nie na tym polega, by bawić się w wojnę, w której zawsze się wygrywa. Dla ojczyzny chyba lepiej pracować niż ginąć. Byłem zarówno w Muzeum Powstania Warszawskiego, jak i w Centrum Nauki Kopernik. Pierwsze mnie przygnębiło, drugie - dało nadzieję.