Opowieść pani Walentyny zaczyna się niemal sielankowo. Mamy gdzieś tam, hen, na granicy Kresów II Rzeczpospolitej kolonię Janówka.
Opowieść pani Walentyny zaczyna się niemal sielankowo. Mamy gdzieś tam, hen, na granicy Kresów II Rzeczpospolitej kolonię Janówka. Domy były porządne, bielone. Wszystkiego ze 30 numerów, które przycupnęły przy drodze łączącej Ludwipol z Bystrzycą. Na krzyżówce zaczyna się niedokończony dukt do powiatowego Kostopola, który w historii zapisał się za sprawą rud żelaza. Kolonia rozciąga się między borem, gdzie Żydzi z Małopolski przyjeżdżali „na dacze", a rzeką Słucz, na której odbywają się kajakowe regaty. Co dla Wołynia dość niezwykłe, w Janówce mieszkają niemal wyłącznie Polacy, przede wszystkim z legionowych nadziałów ziemi. Rusinów czy też Ukraińców może wszystkiego są ze trzy nazwiska. Ród mamy pani Walentyny wiedzie się od Tatarów, przodkowie ojca przybyli kilka generacji wcześniej z Małopolski.
- Ziemia u nas była dobra, to i biedy nie znaliśmy, nikt po prośbie chodzić nie musiał, ale luksusów też nie było - dodaje. - Niemal wszyscy mieszkańcy trudnili się rolnictwem, kilku pracowało u Żydów w Ludwipolu.
- Nasz dom był okazały, nowy i jeszcze nie do końca gotowy, jedna izba stała pusta. Mama kochała kwiaty i obejście w nich tonęło. Czytała kobiece pisma i zamawiała nasiona i bulwy wyjątkowych roślin.
Pożegnanie było dramatyczne i pani Walentyna była świadkiem apogeum rzezi wołyńskiej.
- Kiedyś z mamą byłyśmy z wizytą u brata, którego zaprzyjaźniony sąsiad jest Łemkiem - dodaje. - Po kilku kieliszkach zaczął śpiewać po ukraińsku. Uciekłyśmy w panice, nie mówiąc nikomu ani słowa...