W życiu trzeba szukać optymizmu, bo tragedie i smutki przychodzą same
Emilia Krakowska, wielka polska aktorka filmowa („Brzezina”, „Chłopi”, „Wesele”), teatralna („Przyjazne Dusze”) i serialowa („Na dobre i na złe”) opowiada nam o sile śmiechu, uśmiechu, radości i pozytywnego myślenia.
Gdy słyszę „Emilia Krakowska”, to od razu mi się uśmiech na twarzy pojawia.
Taaak? (śmiech). Powiem panu, panie kochany: to sobie trzeba wypracować, przez lata. Teraz moje życie jest piękne, ja je dziś smakuję, cieszę się nim. Ale to nie jest tak, że mi było cały czas w życiu wesoło i radośnie. Musiał być, i był w nim, smutek - inaczej nie wiedziałabym, co to jest uśmiech, śmiech i doprowadzanie ludzie - poprzez komedię, kabaret - do tego, żeby mieli wesołe życie. Ja, jak każdy człowiek, różne problemy, tragedie, przeżywałam, i przeżywam. Ale to jest smak życia. I dlatego umiem docenić, i cenię, uśmiech. Powiem panu, że teraz korzystam z każdej okazji, kiedy mogę się uśmiechać. Nie ma co czekać, czas ucieka.
A kiedy okazji nie ma?
To się gdzieś sama zamykam, ze sobą. Bo ze stresem, złym humorem - tego mnie uczono - nie należy się obnosić. Nawet mama mi mówiła: „Jeżeli pani domu ma swój dzień, lub parę złych dni, to nie powinien się ten jej zły czas odbijać na reszcie rodziny. Bo wtedy nie jest miło”. A miło być musi. Dlatego wychodzę z założenia, i tego się trzymam, że jak są w moim życiu jakieś niedogodności, to się z nimi nie obnoszę.
Żeby być człowiekiem radosnym, to całe nasze życie wcale nie musi być radosne.
Nie ma mowy. Musi być bardzo stresujące, musimy być gorzko doświadczeni, w wielu sprawach. Wtedy docenia się dobre rzeczy.
Lubi się Pani otaczać dobrymi ludźmi…
… i lubię ładne otoczenie. Ładne, to wcale nie oznacza, że ono musi być drogie. Opowiem panu coś: jeśli w Warszawie wracałam z Teatru Powszechnego, który był na Pradze, a mieszkałam na Rynku Nowego miasta, to jechałam naokoło, tramwajem, żeby jechać pięknym mostem Poniatowskiego, pięknym Nowym Światem, który był już po wojnie odświeżony, ładny, i wtedy dopiero wjeżdżałam na Starówkę, która była perłą. W domu nauczono mnie szacunku do piękna, do ludzkiej pracy, do tego, ile trudu wniesiono w odbudowanie miasta. Ja byłam dzieckiem wojny - Warszawa była strasznie zniszczona przez II wojnę światową. To miasto ledwo dyszało, a były przecież plany, żeby nie istniało. Na szczęście okazało się, że entuzjazm Polaków uratował stolicę. Spotykam ludzi, którzy wspominają: „Razem z rodzicami, w sobotę i niedzielę, jechaliśmy spod Warszawy do centrum, żeby odgruzowywać miasto”. Mieliśmy bardzo zniszczony kraj. I ma pan rację: lubię dobrych ludzi, ładne otoczenie, bo muszę cały czas pracować na swój stan psychiczny. Bo, gdy przebywamy w brzydocie, jesteśmy w ciągłych pretensjach do świata. Gdy żyjemy w niezadowoleniu, to się przekłada na nas, na nasze myślenie, emocje. I nie wiem, jak bardzo byśmy się sztucznie uśmiechali, to na dłuższą metę, nie uda nam się tego uśmiechu na twarzy utrzymać.
Świat zawsze trzeba widzieć lepszym, niż jest w rzeczywistości.
W życiu zawsze trzeba szukać pozytywnych rzeczy, optymizmu, bo tragedie i smutek przychodzą same, często nieproszone. Nie trzeba ich wywoływać, a przywołuje się je, kiedy zaczynamy mieć pretensje do świata i kiedy widzimy we wszystkich ludziach coś okropnego, okrutnego. A wystarczy poszukać tych dobrych cech. Bo w każdym z nas jest i coś dobrego, i coś złego.
Wspomniała Pani, że jest dzieckiem wojny. Trudno takiemu człowiekowi, który za młodu widział różne okropieństwa, znaleźć później radość w życiu.
Śmierć dookoła, strach przed gwałtem, chowanie dzieci w kubłach na śmieci, bo w pobliżu grasują żołnierze - to wszystko jest wojna. Ona odcisnęła wielkie piętno na mnie, na mojej rodzinie. Ale gdy stękałam i mówiłam: „Mamo, ale my jesteśmy biedne, jak nam źle: nie mamy tego, tamtego...” A mama była wdową, z dziećmi, i ci, którzy byli silniejsi mieli łatwiej, więcej, i niszczyli tych słabszych. Działało prawo silniejszego: i jeżeli chodziło o żywność, o lepsze mieszkanie… Mama mówiła mi wtedy: „Zobacz, ci tam, mają o wiele mniej od nas. Oni mają gorzej”. Ona mnie nauczyła szukać radości życia, nawet tam, gdzie ona była słabo dostrzegalna. Ale panie kochany - te problemy wojenne, i powojenne - je znają również moje dzieci, które są urodzone niedawno. Moja starsza córka odwiedza teraz obozy uchodźców z Czeczenii - jest wolontariuszką - przychodzi do domu i mi opowiada: „Mamo, tam się rodzi zło”. Niestety, my, w dzisiejszym świecie, zapominamy, jak było całkiem niedawno, w latach 80. - jak Polacy cierpieli w obozach uchodźców i byli skazani na oczekiwanie, w strachu. Nie powinniśmy mieć tak krótkiej pamięci. Nie powinniśmy być nieczuli na ludzkie nieszczęście, na ludzką krzywdę. Właśnie Polacy, którzy tyle doświadczyli złego od losu. Teraz stajemy się wygodni, a powinniśmy pamiętać, ile po wojnie, i w czasach komuny, słano nam pomocy. Teraz my musimy wyciągać rękę z pomocą do innych. Nie możemy cały czas stękać, narzekać. Cieszmy się na przykład z tego, że mamy pięć zmysłów, że je rozwijamy. Bierzmy przykład z ludzi, którzy stracili jeden ze zmysłów i patrzmy, jak oni pracują nad sobą, jak rozwijają inne zmysły, jak walczą i modlą się i dziękują, za to, co mają. Fascynują mnie tacy ludzie, bo od dziecka się obracałem wśród niewidomych. Uczono mnie szacunku dla tych ludzi. Pamiętam historię pewnego niewidomego matematyka, który po wojnie poszedł do szkoły: miał problemy z algebrą - jego widzący koledzy byli lepsi od niego. Ale, gdy w klasie zaczęli uczyć figur przestrzennych, to okazało się, że jego wyobraźnia była tak wielka, że był w tym najlepszy.
Przez to, co doświadczyła Pani w życiu, potrafi się Pani cieszyć z małych rzeczy. Z drobnostek.
A jak. Te drobne szczęścia przynoszą mi absolutną radość w życiu. Cieszę się z tego, co mam i nie zazdroszczę niczego nikomu. Nie zazdroszczę na przykład tym, którzy mają więcej ode mnie pieniędzy. Bo ja mam problem w ramach stu złotych - czy wydać, czy nie wydać, co z tym zrobić, jak zagospodarować, kupić, nie kupić - to bardzo mała kwota. A jakbym miała miliony! Panie, jaki to byłby dopiero problem... - gdzie wstawić, gdzie wystawić, żeby to procentowało… A jak łatwo stracić tak wielkie pieniądze, a potem po tej stracie rozpaczać. Eee, to nie dla mnie.
Lubi się Pani uśmiechać?
Uwielbiam. I śmiać się z siebie też. Dlatego pracuję z dziewczynami w kabarecie: Basia Wrzesińska, Lidka Stanisławska i ja. A, że mamy sporo lat, to nazywamy się „Old Spice Girls”. I okazuje się, że jeszcze władamy umiejętnością tego zawodu i cieszymy się poparciem tych, którzy wspominają i lubią dobre aktorstwo. Lubimy ludziom dawać radość, choć niekiedy jesteśmy zmęczone, bo jedziemy po 400 km na występ, to jednak jesteśmy tak szczęśliwe, że się podobało, że ludzie przyszli, że się śmiali.
Pewnie też dlatego, od 10 lat, jest Pani związana z Wrocławskim Teatrem Komedia.
Oczywiście, bo głównym założeniem tego teatru jest właśnie dawanie ludziom radości. Mój sposób myślenia, odczuwania, tego co jest mną, w jakiś sposób zostawia ślad w każdej ze sztuk, w której gram. Bardzo dobrze się bawimy - mówię „my”, bo ja w tym teatrze nie jestem przecież sama. Bardzo ważne jest dla mnie to, że Wojciechowi Dąbrowskiemu i Pawłowi Okońskiemu - dyrektorom wrocławskiej Komedii, udało się zebrać ludzi i stworzyć wspaniały zespół, który się cieszy, że się spotyka, że razem gra, występuje, pracuje. A takie dobre samopoczucie aktorów emanuje na widownię, publiczność czuje tę dobrą energię. No i najważniejsze - w tym teatrze nie ma grających żon dyrektorów. Bo ja już gram od wielu, wielu lat i zawsze gdy był dyrektor i dyrektorowa, to wiedziałam, że nie będę grała głównych ról. Bo to było zarezerwowane dla żony.
Dobra atmosfera, w każdej pracy, jest ważna.
A w teatrze jest szalenie ważna. Bo spektakl może się podobać, lub nie podobać, ale wszyscy pracownicy teatru muszą wiedzieć, że dali z siebie wszystko i grali do jednej bramki, a nie jak się mówi w garderobie: „grał pod siebie”. W teatrze wszyscy są potrzebni: i pani która podaje ci w garderobie kostium, i ten, kto jest techniczny. Bo na przykład jeśli pani, która sprzedaje w kasie bilety na spektakl źle się zachowuje dla kupującego, jest niemiła, to od razu rzutuje to na teatr. Ważny jest zespół, i pani od miotły, i pani aktorka. Miło, to nie znaczy, że luz. Ja tego uczę swoich studentów - to nie chodzi o swobodę. Ma być dobra atmosfera, dobre fluidy, ale i straszna dyscyplina. Wchodząc na scenę musimy być absolutnie skupieni - bo moment myślenia o czymś innym, powoduje że odpływamy i nie skupiamy się na roli. A tak być nie może. I uczę ich, że powinni ciężko zapracować na pieniądze za spektakl, zawsze dawać z siebie wszystko, bo nie można dostać pieniążków za to, że się weszło na deski. Bo co? Należało mi się? Wcale nie! Aktor musi sobie zapracować - i na wypłatę, i na oklaski.
Na oklaski narzekać Pani nie może. Publiczność Panią kocha.
I to jest najpiękniejsze w zawodzie aktora. Jeśli przychodzili pracownicy techniczni, żeby popatrzeć jak gram w niektórych scenach - a wcale nie dlatego, że występowałam topless - to był dla mnie zaszczyt. Że się podoba, że chcą mnie oglądać. Trochę to pyszałkowato zabrzmiało, ale cóż… Mi było wtedy bardzo miło, że poświęcali mi swój czas, swoje zainteresowanie.
Trudniej jest grać w repertuarze dramatycznym, czy komediowym?
Komedia jest najtrudniejszą zabawką. Ja się cieszę, że już w szkole odkryto moje poczucie humoru - odkrywcą byli Panowie: Kazimierz Rudzki i Ludwik Sempoliński. Oni zobaczyli mój potencjał estradowy. Potem przez wiele lat byłam zajęta w dramacie, ale komedia, estrada, mnie cały czas pociągały. Komedia wymaga ogromnej pracy - co będę panu mówić. W roli dramatycznej: jestem smutna, narzeczony mnie rzucił, albo mąż i powiem jakiś wiersz, byle dobrze po polsku - bez „om” czyli „robiom”, przypomnę sobie smutne chwile, i publiczność mówi: „cudownie”. Każdy widz się w to wciągnie, bo każdy ma jakąś smutną nutę w sobie. A w sztuce komediowej trzeba się o wiele bardziej napracować, o wiele bardziej skupić na roli, żeby widz się choć trochę pod nosem uśmiechnął.
Pierwszą rolą we Wrocławskim Teatrze Komedia była rola Anioła Stróża w „Przyjaznych Duszach”.
I panie kochany - przychodzę na próby, a tu piękne, młode dziewczyny. Bo w Komedii - przede wszystkim - musi być młodość i piękno. A przy młodych i stary może się przemycić na scenie. Taka jest prawda. I dobrze, że wrocławska Komedia stawia na młodych: korzysta ze studentów szkoły teatralnej, ludzi, którzy grają w kręconych we Wrocławiu serialach. Gram w „Przyjaznych Duszach” od lat, z wielką przyjemnością, bo atmosfera jest cudowna, ba rodzinna, przyjacielska. I na scenie, i na widowni. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś na „Dusze” przyszedł młody mężczyzna i powiedział, że ze sceny, po właśnie tym naszym spektaklu, chce się oświadczyć swojej dziewczynie - nota bene było jej na imię Emilia. I jakie to było cudowne, jak wszedł z bukietem kwiatów, z pierścionkiem na scenę i zapytał się swojej wybranki, czy będzie jego żoną… Kolana mu drżały, ale poprosił o rękę.
Powiedziała „tak”?
Oczywiście. To jest właśnie ta cudowna atmosfera Wrocławskiego Teatru Komedia, że ludzie czują się w nim dobrze, rodzinnie. A dwa tygodnie po tych oświadczynach przyszło do teatru rodzeństwo i powiedziało, że ich rodzice mają 50. rocznicę ślubu. I chcieli całą rodziną świętować na „Przyjazny Duszach”, żeby przyjazne dusze były z tym małżeństwem przez kolejne lata. Było wzruszająco, były życzenia… Na taką atmosferę trzeba ciężko pracować 20 lat, bez zadęcia.
Teatr uczy też wrażliwości. Na wszystko: na sztukę, ale też na otaczający nas, zwykły świat.
I to od dziecka. Dam panu przykład. Ja swoje dzieci i ich koleżanki zapisałam i woziłam na zajęcia chóru do opery. Chodziło mi o to, żeby te dzieci nauczyły się i dyscypliny, i wrażliwości i muzykowania, takiego podstawowego. Obycia z dźwiękami, żeby sobie zaczęły wyrabiać gust. I kiedyś mama takiej jednej dziewczynki, która razem z córkami woziłam na ten chór, powiedziała mi: „Ooo, wie pani, teraz moja córka, gdy włącza radio, to nie słucha byle czego. Wybiera, co lepsze, bo się zna...” Dlatego nie potępiam najbardziej popularnego i pożądanego nurtu, który jest teraz w polskiej muzyce - disco polo. Bo wydaje mi się, że to jest dobra konkurencja dla tych muzyków, którzy więcej potrafią, umieją, żeby się bardziej starali, żeby tworzyli coraz lepsze piosenki. Myślę, że disco polo też zawładnęło takimi rzeszami ludzi dlatego, że nie mamy w Polsce wychowania muzycznego, nie ma dobrego umuzykalnienia w szkołach. Mało kto prowadza dzieci do teatru, opery - większość uczy się wrażliwości muzycznej właśnie na ulicy, na piosence chodnikowej.
„Śmiech to lekarstwo na wszystko”?
Powtórzę za moją kabaretową przyjaciółką, Lidką, która mówi, że była u lekarki pierwszego kontaktu. I zapytała: „Czy śmiech jest lekarstwem na wszystko?”. I dostała odpowiedź: „Tak, na wszystko, z wyjątkiem rozwolnienia”.
Rozmawiał Robert Migdał