W Zielonej Górze pies wypadł z balkonu z czwartego piętra
Misiek leżał w kałuży krwi. Niektórzy twierdzą, że celowo wyrzucono go przez balkon. - To jakaś totalna bzdura! - zaprzecza właściciel.
W czwartek, około godziny 19.00, przechodziłam koło bloku nr 5 przy ul. Wyszyńskiego. Zauważyłam zbiegowisko. Ludzie stali nad psem. Leżał cały we krwi. Jeszcze oddychał. Spytałam, co się stało. Ktoś powiedział, że właściciel - prawdopodobnie pijany - wyrzucił go przez balkon. Zamarłam, jak to usłyszałam - opowiada Joanna Kukla, która zgłosiła się do naszej redakcji razem ze swoim ojcem, Stefanem. Kobieta nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała od świadków wydarzenia. - Pies leciał z balkonu, z czwartego piętra - mówi roztrzęsiona. - Walnął w reklamę banku, potem uderzył w chodnik. Właścicielka zwierzaka pojawiła się na dole później. Nie wiedziała co robić - mówi i dodaje, że dopiero właścicielka pobliskiego sklepu wzięła sprawę w swoje ręce. Zawiozła psa do weterynarza. Niestety, nie udało się go już odratować.
Tego samego dnia udaliśmy się na miejsce zdarzenia. - Mój pracownik wyszedł na papierosa i usłyszał huk. Zobaczył lecącego psa, który uderza o plafon. Wyleciałam na dwór, patrzę... leży. Biło serduszko, walczył - opowiada właścicielka pobliskiego sklepu. Ktoś z gapiów powiedział, że psa wyrzucono przez balkon. Jednak właścicielka, która przyszła po chwili zaprzeczyła. - Uklękła przy nim. Była jakaś taka, pozbawiona emocji. Powiedziałam, że przecież do weterynarza trzeba z nim jechać, bo żyje! Ludzie mówili, nie ruszać, czekamy na policję. Ale nie słuchałam. Zapakowałam do samochodu, w ostatniej chwili właścicielka wsiadła. W lecznicy tylko osłuchali, serce już nie biło. Zostawiliśmy go, razem z jego panią.
Z relacji pani Joanny Kukli wynika, że policja na miejsce przyjechała dopiero po 40 minutach, po kilkukrotnych zgłoszeniach. - Zlekceważyli sprawę. Powiedzieli, że przyszły dwie osoby, które widziały, jak pies wisiał na balustradzie i uznali, że nie ma co dalej drążyć - opowiada. A jej tato, Stefan, dodaje, że szedł za właścicielem psa, który nagle pojawił się przed blokiem. Sugerował, by policja się nim zajęła. Bo poszedł gdzieś, jakby się w ogóle nie przejął tragedią.
Z nim również porozmawialiśmy. - To są jakieś bzdury! Przecież Misiek był u nas od 17 lat - tłumaczy Jerzy Kierzek, właściciel. - Oglądałem w drugim pokoju teleturniej „Jeden z dziesięciu”. Żona się zdrzemnęła. Było ciepło, balkon uchylony. Misiek wyszedł na niego. Jak zawsze. Do tej pory nic się nigdy nie stało. Pies jednak schudł, nie widział, nie słyszał. Miał miażdżycę. I jak się okazało, był na tyle chudy, że przeszedł między szczeblami.
Pan Jerzy dodaje, że cała rodzina strasznie to wszystko przeżyła. Miał nawet pretensje do żony, że przysnęła, ale kto mógł przypuszczać... - Misiek był z nami tyle lat - zauważa. - A jeszcze ci ludzie, którzy rzucają takie oskarżenia. Przykre...
Jak sprawę ocenia policja? Małgorzata Stanisławska z Komendy Miejskiej Policji mówi, że funkcjonariusze będący na miejscu rozmawiali z kilkoma osobami, które były świadkami zdarzenia. Wszystkie te osoby zgodnie oświadczyły, że widziały, jak pies wypadł z balkonu. Z relacji świadków wynika, że pies włożył głowę między barierki i nie mógł się sam wydostać. Po chwili świadkowie widzieli, jak pies wypada z balkonu. Wszyscy stwierdzili, że nikogo oprócz psa nie było na balkonie. To samo mówi jedna z sąsiadek państwa Kierzków.