W Białymstoku powstało siedem mieszkań treningowych. To w nich bezdomni uczą się zwykłego, codziennego życia. Do jednego z nich za kilka dni wprowadzi się małżeństwo Kostrzanowskich z trójką dzieci.
Niewielki pokoik, w nim dwa dziecięce łóżeczka, rozkładany tapczan i szafa. Gdy półtoraroczny Kacperek chce pochodzić po dywanie, nie ma już gdzie się ruszyć. Andrzej, ojciec rodziny, już nawet tu nie śpi, bo nie ma miejsca. Rozkładany tapczan zajmuje żona Marta z córką Klaudią, chłopcy - dwa łóżeczka. Nic dziwnego, że rodzina nie może już doczekać się przeprowadzki. A ta już niedługo. Pod koniec miesiąca wszyscy przeniosą się do samodzielnego, dwupokojowego mieszkania treningowego przy ul. Nowy Świat w Białymstoku. Pomogło im białostockie Stowarzyszeni Ku Dobrej Nadziei .
To w takich mieszkaniach treningowych ludzie, którzy odbili się od dna, pozbyli nałogów, uczą się samodzielności, odpowiedzialności i normalnego życia.
Oboje byli bezdomni
Pochodzący z Bielska Podlaskiego Marta i Andrzej Kostrzanowscy zanim znaleźli się pod opieką białostockiego Stowarzyszenia Ku Dobrej Nadziei, swoje przeszli. - Straciłem pracę, a jak straciłem pracę to i wynajmowane mieszkanie. Zacząłem pić - wspomina Andrzej. - Na ogrzewalnię, prowadzoną wtedy przez stowarzyszenie przy ul. Żelaznej w Białymstoku, trafiłem w 2013 r., ale też popijałem, a wtedy nie można być na ogrzewalni. To wychodziłem pić z chłopakami na pustostanach.
Jak wspomina, nie oszczędzał się.
- Piłem bardzo ostro. 4-5 razy dziennie budziłem się, gruba lufa i znowu odlot. Parę razy lądowałem w szpitalu, bo potrafiłem tak się napić, że już myśleli, że nie da się mnie uratować i zamiast na izbę wytrzeźwień, wieźli do szpitala. Miałem kłopoty z prawem, byłem karany za różne rzeczy.
Z nałogiem zerwał w jednej chwili.
- Uznałem że wystarczy - opowiada. - Dlaczego? Słabo się czułem. To picie zaczęło mi szkodzić. Na nogi padało, robiły się jak z waty. Doszedłem do wniosku, że nie warto. Pamiętam dokładnie. To był 19 maja 2014 r. Jeszcze rano piłem normalnie wódkę z chłopakami gdzieś na pustostanie. Potem pojechałem do sądu na sprawę, sam nie wiem, jak tam wszedłem. Potem wróciłem do chłopaków, ale powiedziałem, że nie piję. Koledzy myśleli, że zgłupiałem. I że nie wytrzymam długo.
Andrzej do tej pory nie wypił ani kropli. Do tego założył rodzinę. Z Martą znali się wcześniej, ale ich losy połączyły się akurat w ogrzewalni dla bezdomnych przy ul. Żelaznej.
Marta znalazła się tu po tym, jak babcia wyrzuciła ją z domu.
- Mieszkałam z nią od urodzenia. Pracowałam w Bielsku. Wychowywałam córkę Klaudię - wspomina. - Ale rozrabiałam. Towarzystwo nie te, picie. Babci to się nie podobało. Jedno ostrzeżenie, drugie i w końcu było do widzenia.
Pierwszą noc przespała w garażu. Potem przyjechała do Białegostoku. Od razu na ogrzewalnię. Tu był Andrzej.
- Całe szczęście, że nie wpadłam wtedy w nałóg, nie poszłam, się nie napiłam - opowiada Marta. Ale córkę straciła. Klaudia trafiła do rodziny zastępczej w Bielsku.
Z Andrzejem stworzyli parę. Dostali pokój treningowy w budynku Stowarzyszenia przy Żelaznej. - Ja na ogrzewalni byłem już ponad rok, Marta tylko dwa tygodnie - opowiada mężczyzna.
Jesienią 2014 r. wzięli ślub. Dzięki stowarzyszeniu uczyli się normalnego życia. Marta pracowała w stowarzyszeniu na kuchni, w biurze, w prowadzonej przez organizację kawiarni. Andrzej jest opiekunem ogrzewalni, ma prace zmianową, po 12 godzin.
Półtora roku temu na świat przyszedł ich synek Kacper, a pół roku temu - Andrzejek. Cały czas Kostrzanowscy walczyli też o odzyskanie Klaudii. Kilka tygodni temu to się w końcu udało. Siedmiolatka znowu mieszka z mamą, chodzi do szkoły.
Marta teraz nie pracuje, zajmuje się dziećmi. A Andrzej od kilku miesięcy, poza pracą na ogrzewalni, cały wolny czas poświęcał na remont ich pierwszego, wspólnego mieszkania. 52-metrowy lokal przy ul. Nowy Świat, który na jakiś czas dostaną od Stowarzyszenia, był w dramatycznym stanie.
- Z pomocą kolegi zrobiłem wszystko, aby nadawał się do użytku - opowiada Andrzej. - I już jest wszystko gotowe. Kuchnia i pokoje są umeblowane. Zostało posprzątać, pozmywać, popakować ostatnie rzeczy i się wprowadzać.
Rodzina nie może się już doczekać przeprowadzki. Choć to tylko mieszkanie treningowe. Nie jest im dane na zawsze. Będą musieli o nie dbać, płacić czynsz, prąd, gaz. Andrzej ciągle pracuje, więc nie powinno być z tym problemu. Zresztą mają dla kogo się starać. Mają fajne dzieci.
- Rodzina to największa wartość - mówią Kostrzanowscy.
Wierzą, że kiedyś uda im się wprowadzić do mieszkania komunalnego. Są na liście oczekujących w Zarządzie Mienia Komunalnego w Białymstoku.
- Jak składaliśmy podanie, to był z nami tylko Kacper, a teraz mamy już trójkę dzieci, więc może uda się przyspieszyć kolejkę - marzą.
Straciły dach nad głową
Białostockie Stowarzyszenie Ku Dobrej Nadziei pomaga ludziom wychodzić z bezdomności już od ponad 10 lat. Wielu osobom to się udało. Jednak zanim na dobre wrócą do społeczeństwa, przechodzą kolejne etapy, od ogrzewalni (gdzie przychodzi się tylko na noc), przez Centrum Integracji Społecznej (pomagające wrócić na rynek pracy), po pokój treningowy. Potem mogą trafić do samodzielnego mieszkania treningowego. Obecnie Stowarzyszenia ma siedem takich lokali. Mieszkają w nich dwie matki z dziećmi, małżeństwo i trzech samotnych chłopaków.
- Zwykle, aby dostać mieszkanie treningowe, trzeba przejść te wszystkie etapy wychodzenia z bezdomności - mówi Elżbieta Żukowska -Bubienko, prezes Stowarzyszenia Ku Dobrej Nadziei. - Ale bezdomni to nie tylko osoby od lat zmagające się z nałogami, bezdomne z własnego wyboru, to też osoby niezaradne życiowo, czy takie, które nagle straciły dach nad głową.
Jak np. kobieta, której towarzysz życia zmarł. Mieszkali w maleńkim domku, na około 20 mkw. I nagle ona została sama z synem, praktycznie na ulicy. Domek był bowiem zapisany na konkubenta.
Albo dziewczyna z dzieckiem, która mieszkała na stancji i gdy kolejny raz podniesiono jej czynsz, nie miała gdzie się podziać. Obie panie znalazły swój kąt w mieszkaniach treningowych.
- Wszyscy nasi podopieczni wiedzą, że te mieszkania nie są ich miejscem docelowym, każdy jest w kolejce do mieszkania komunalnego - zaznacza pani prezes.
Takich osób, które już mieszkają w lokalu komunalnym i świetnie sobie radzą w normalnym życiu, też nie brakuje. Np. Emilka z Jackiem, małżeństwo, które przeszło wszystkie etapy wychodzenia z bezdomności. Oboje pracują, mają zrobione prawa jazdy, drugie dziecko w drodze.
Uczą się normalności
Pod opieką stowarzyszenia są też osoby, które o swoim mieszkaniu, nawet treningowym, ciągle jeszcze marzą. Niestety, możliwości lokalowe są bardzo ograniczone.
To np. Fabian i Tomasz. Teraz mieszkają w sześcioosobowym pokoju treningowym przy ul. Grochowej. W ośrodku są od lipca. Najpierw byli na ogrzewalni, teraz, piętro wyżej, mają już swoje łóżka. Pokój jest niewielki, wspólna łazienka, kuchnia. Ale lepsze to niż ulica.
Tu mają też obowiązki, jak każdy podopieczny ośrodka. Uczą się normalności.
Panowie znają się od lat, razem tułali się po Suwałkach, jako bezdomni. Fabian nie ma domu od 1993 r, Tomasz - od 2009 r.
- Razem postanowiliśmy z tym skończyć - opowiadają. Przestali pić. Tomasz rzucił też palenie. Obaj pracują, Fabian ma dodatkowo niewielką emeryturę.
- Rzuciłem alkohol i okazało się, że dobrze jest bez picia, że można wytrzymać, i parę złotych zawsze jest w kieszeni, jest co do gęby włożyć - opowiada Fabian. - Pamiętam, jak to jest mieć swoje mieszkanie... Chciałbym, aby to wróciło. Może być kawalerka. Mogę nawet z kolegą zamieszkać.
Pani Grażyna pod opieką ośrodka jest od kilku lat. Teraz mieszka w pokoju treningowym, z koleżanką i pieskiem.
- Dyzio był bezdomny, jak ja - opowiada kobieta głaszcząc kundelka. - Na szczęście zarząd się zgodził, aby zamieszkał z nami. Dyzio to moja przyjazna dusza. I mam zajęcie dodatkowe, na spacerki mogę wychodzić.
Grażyna ciągle wierzy, że jej los się odmieni. Choć nigdy nie miała łatwo. - Nigdy nie miałam swojego mieszkania, od 1968 r. cały czas coś wynajmowałam, ostatnio w Wasilkowie. Ale gdy nie zapłaciłam za dwa miesiące czynszu, właściciel mnie wyrzucił, zabierając wszystko, co miałam w mieszkaniu. Zostałam, jak stałam, tylko z torebką. To przyszłam tutaj. Bo co innego mogłam zrobić? I... tu znalazłam dom! - opowiada.
Ma niewielką emeryturę i jak mówi, mimo 70-tki, jeszcze z chęcią by gdzieś popracowała. Do niedawna opiekowała się starsza kobietą. Ale najbardziej marzy o własnym kącie. Jest na liście oczekujących na mieszkanie komunalne. - Ale niedawno okazało się, że w tej kolejce spadłam z 25 na 70 miejsce - kwituje ze smutkiem.