W szpitalu w Piotrkowie 36 lat temu zamieniono dzieci

Czytaj dalej
Fot. Paweł Relkowski
Karolina Wojna

W szpitalu w Piotrkowie 36 lat temu zamieniono dzieci

Karolina Wojna

36 lat temu w szpitalu w Piotrkowie zamieniono dwoje dzieci. Sprawa wyszła na jaw po 30 latach. Teraz zamienieni walczą o zadośćuczynienie.

Gdyby nie pomysł honorowego oddania krwi, 36-letni dziś Robert (imię zostało zmienione) może jeszcze długo lub nigdy nie dowiedziałby się, że ludzie, którzy go wychowali nie są jego biologicznymi rodzicami. Ale przeprowadzone w 2013 r. badania to jednoznacznie wykluczyły. Dla całej rodziny Roberta - jego mamy, taty i dwóch młodszych sióstr - wiadomość była szokiem.

Mimo, że były pewne znaki. Robert nie był do nikogo z rodziny podobny, jako noworodek nie chciał ssać piersi mamy, płakał, nie był też zbyt blisko związany z siostrami, to nikomu nie przyszłoby do głowy, że syna i brata nie łączą z rodziną więzy krwi.

Nikt nie chciał uwierzyć, że ponad 30 lat temu, na porodówce lub na oddziale noworodków Szpitala Rejonowego w Piotrkowie Trybunalskim (dziś to Powiatowy Zespół Opieki Zdrowotnej przy ul. Roosevelta) doszło do zamiany dzieci - dwóch chłopców urodzonych 7 marca 1981 r.

Mecenas Maria Wentlandt-Walkiewicz, która reprezentuje przed sądem panią Annę, Roberta oraz biologicznego syna kobiety - Tomasza (imię zostało zmienione), nie ma wątpliwości, że do zamiany doszło w piotrkowskim szpitalu. - To dziecko musiało zostać zamienione w szpitalu. Potem matka nie traciła syna z pola widzenia. Wydano jej ze szpitala nie jej dziecko - podkreśla.

Tym tropem poszła też pani Anna, która po ochłonięciu z szoku, zgłosiła się do łódzkiej prawniczki specjalizującej się w takich sprawach i rozpoczęła poszukiwania swojego biologicznego dziecka.

Jedynym punktem zaczepienia był piotrkowski szpital, w którym wtedy - jak na każdej porodówce w kraju - obowiązywały zupełnie inne zasady niż dzisiaj. Dzieci były po porodzie odseparowywane od matek, a do karmienia przywożono je nawet drugiego dnia po narodzinach. Na oddział nie można było wnosić swoich ubrań dla dziecka i każdy noworodek był ubierany w odzież szpitalną, taką samą dla każdego.

Robert nie spotkał się ze swoimi biologicznymi rodzicami, nie czuje się na siłach.

Zupełnie inaczej niż dziś wyglądało wtedy także oznakowywanie dzieci. Jak wspomina jedna z piotrkowskich położnych, w latach 80. XX w., w czasach, gdy na oddziałach pachniało chloraminą, noworodkom na dłoniach wiązało się tasiemki, na których było napisane nazwisko, przy czym ta procedura często była przeprowadzana już na oddziale noworodków. W czasach wyżu demograficznego pielęgniarki na ten oddział jeździły z kilkoma dziećmi rodzonymi na jednej sali porodowej. Dziś to trudne do wyobrażenia, bo na rączkę noworodka plastikową, trudną do ściągnięcia opaskę, zakłada się przy matce, często gdy dzidziuś leży na jej brzuchu.

W marcu 1981 r. pani Anna syna zobaczyła przez moment zaraz po porodzie, na dłużej przyniesiono jej dziecko dopiero następnego dnia. To z nim została wypisana do domu, a potem z mężem i dzieckiem przeprowadziła się do Niemiec.

Po odkryciu prawdy, swoje poszukiwania biologicznego dziecka rozpoczęła od wertowania szpitalnej księgi urodzeń z marca 1981 r.

Z siostrą odszukiwała potem kobiety, które w tym samym szpitalu urodziły synów w podobnym terminie, co ona sama. Ostatni adres zaprowadził ją do Pabianic. Mieszkająca tam kobieta urodziła syna także 7 marca. Mecenas Wentlandt-Walkiewicz mówi, że pod wskazanym adresem kobieta zastała małżeństwo. Gdy ich zobaczyła uderzyło ją bardzo wyraźne podobieństwo do Roberta. Opowiedziała im swoją historię, potem spotkała się z biologicznym synem.

Tomasz także przeżył szok, ale jak mówi mec. Wentlandt-Walkiewicz udało mu się nawiązać więź z matką, która niedawno poznał. Utrzymują ze sobą kontakt, poznają się. Córki pana Tomasza mają dwie babcie - w Pabianicach i Niemczech.

- Mówi, że zyskał drugich rodziców - podkreśla mec. Wentlandt-Walkiewicz.

Zupełnie inaczej całą sprawę przeżywa Robert, który dotąd nie skontaktował się z biologicznymi rodzicami. Zresztą oni też nie zrobili tego kroku.

- Uważa, że stracił obie rodziny - mówi mec. Wentlandt-Walkiewicz, która spotkała się z oboma mężczyznami w łódzkim sądzie. Tam w imieniu całej trójki - Roberta, Tomasza i pani Anny - złożyła pozew przeciwko Skarbowi Państwa. Domagają się po 500 tys. zł zadośćuczynienia w związku z tragedią, jaką spowodowała w życiu obu rodzin omyłkowa zamiana. - To jest dramat dla tych rodzin - podkreśla łódzka prawniczka.

Karolina Wojna

W Dzienniku Łódzkim - w oddziale gazety w Piotrkowie Trybunalskim - pracuję od 2003 roku. Praca w prasie lokalnej ma swoją specyfikę i każdy temat jest ważny. Zajmuję się tematyką kryminalną, policyjną, jestem autorką relacji sądowych, przygotowuję materiały o służbie zdrowia i edukacji, opisuję problemy społeczne. Najciekawsze tematy zawsze przynosi życie.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.