W styczniu 1945 roku nastąpił koniec niemieckiej historii Łodzi
W pierwszej połowie XIX wieku do Łodzi zaczęli przybywać niemieccy osadnicy. Stali się ważną częścią tego miasta. Tworzyli niemiecką historię Łodzi. Zakończyła się ona wraz z końcem II wojny światowej. W styczniu 1945 roku Niemcy w pośpiechu opuszczali Łódź.
Łodzianin Leszek Fabian, gdy wybuchła II wojna światowa, był niemowlakiem. Wcześniej jego rodzina mieszkała na Julianowie, ale hitlerowcy ich stamtąd wysiedlili. W styczniu 1945 roku miał sześć lat i mieszkał przy ulicy Kilińskiego. Mimo że był dzieckiem, to przeczuwał, że coś się szykuje. Nad Łodzią krążyły radzieckie samoloty, wszędzie słychać było odgłosy wybuchów.
- W naszej kamienicy mieszkało wielu Niemców - mówi. - Pakowali się w pośpiechu uciekali.
Zaraz po wyzwoleniu mama pana Leszka wynajęła furmankę, zapakowała rzeczy i wrócili do starego mieszkania na ulicę Skarbową. Gdy weszli do środka, to zobaczyli przerażający widok. Na żyrandolu wisiała kobieta, a na podłodze leżała martwa córka powieszonej. To były Niemki, które w czasie wojny zajęły mieszkanie Fabianów.
- W mieszkaniu pełno było mundurów hitlerowskich, czapek żandarmów, takich „kogutów” - dodaje pan Leszek. - Widok tych kobiet mam jeszcze dziś przed oczami. Nie zamieszkaliśmy w tym mieszkaniu, nie bylibyśmy w stanie. Przeprowadziliśmy się piętro wyżej.
Pan Leszek pamięta, że potem w ich starym mieszkaniu pojawili się Rosjanie. Wynieśli ciała kobiet i rzucili na śnieg, na rogu ulicy.
- Ich zwłoki leżały tam długo, widok był okropny - mówi Leszek Fabian.
To jedna z wielu historii, które miały miejsce w Łodzi na początku 1945 roku. Wtedy zakończyła się część historii miasta. Niemiecka historia Łodzi.
Cofnijmy się do początków XIX wieku. Aby wytłumaczyć, dlaczego Niemcy postanowili osiedlić się w mieście nad Łódką, trzeba sięgnąć do czasów Kongresu Wiedeńskiego, na którym na nowo wytyczono granice w Europie.
- Niektórzy mówili, że to czwarty rozbiór Polski - wyjaśniał dr Krzysztof Woźniak, historyk z Uniwersytetu Łódzkiego. - Po klęsce Napoleona postanowiono na nowo urządzić Europę, by unikać wojen. Skutkiem tego podziału było między innymi powstanie Królestwa Polskiego zjednoczonego z cesarstwem rosyjskim. Car miał być królem polskim, koronując się w Warszawie. Jednocześnie Królestwo Polskie dostało sporą autonomię polityczną w ramach ogromnego cesarstwa rosyjskiego. Ta autonomia dała początek kształtowania własnej polityki. Natomiast, wymiar gospodarczy tego związku z Rosją był tego rodzaju, że car Aleksander I uzależnił dalszy samodzielny byt Królestwa Polskiego od tego, czy upora się z ogromnym deficytem, który pozostał po Księstwie Warszawskim.
Niemców przyciągały bezprocentowe kredyty
Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki, minister skarbu, uznał, że jedyną drogą do tego jest uprzemysłowienie kraju. Postanowił na rozwój włókiennictwa.
- Była to dziedzina przemysłu wymagająca dość niewielkich nakładów finansowych i niewielkich kwalifikacji robotników - dodaje Krzysztof Woźniak. - Poza tym pewne tradycje sukiennicze, tkackie zawsze były tutaj w środku Polski.
W sukurs tym planom przyszła inna okoliczność. Po ustaniu blokady kontynentalnej, którą Napoleon narzucił na Anglię po 1815 roku, kontynent zaczął być zalewany tanimi, produkowanymi maszynowo angielskimi wyrobami tekstylnymi. Dawne centra włókiennicze na zachodzie Europy stanęły w obliczu kryzysu. Pracujący tam tkacze i przędzalnicy poczuli się zagrożeni. Zaczęli szukać innych możliwości zarobkowania. Wykorzystał to rząd Królestwa Polskiego. Wysłał swych agentów na zachód Europy, zaczął zamieszczać ogłoszenia w prasie i zachęcać do przyjazdu na teren królestwa. Wtedy właśnie wielu zachodnich przedsiębiorców skorzystało z oferty i przenieśli się na teren Królestwa Polskiego.
Prezes Komisji Województwa Mazowieckiego, Rajmund Rembieliński zajął się przyjmowaniem do pracy i organizowaniem mieszkań dla przyjeżdżających do nas mieszkańców Saksonii. Kolonistów zachęcano przede wszystkim bezprocentowymi pożyczkami, zapomogami w gotówce i naturze a nawet zwracano im koszty podroży.
Dzięki Rembielińskiemu do Łodzi w 1828 roku przyjechał Ludwik Geyer - jeden z pionierów rozwoju łódzkiego przemysłu włókienniczego. Drugiemu z protegowanych, Karolowi F. Wendischowi - wybitnemu specjaliście w zakresie przędzalnictwa - Rembieliński sprowadził za własne pieniądze bawełnę z Anglii.
Po I wojnie światowej liczba Niemców w Łodzi zmniejszyła się znacznie
Geyer okazał się sprawnym przedsiębiorcą. Wykorzystał dobrą koniunkturę. W 1833 roku jego fabryka posiadała 33 warsztaty tkackie i 11 stołów do drukowania perkali (red - rodzaj bawełnianej tkaniny o splocie płóciennym). Po dwóch latach zaczął budować wielką przędzalnię i tkalnię mechaniczną. Łodzianie szybko zaczęli nazywać ją „Białą fabryką”, bo na taki kolor została otynkowana. W 1839 roku zamontował w niej pierwszą w całym Królestwie Polskim, maszynę parową.
Do Łodzi zaczęli przyjeżdżać inni Niemcy, którzy tworzyli włókienniczą potęgę miast. Jednym z nich był Karol Scheibler, który przyjechał do Łodzi w 1852 roku. Z czasem stał się właścicielem największego kompleksu fabrycznego w historii Łodzi, a jednocześnie jednego z największych w całym imperium rosyjskim. Tworzył nie tylko przędzalnie, tkalnie, ale otworzył też: szpital, teatr, jednostkę straży pożarnej. Dla robotników ze swoich fabryk zbudował osiedle mieszkaniowe na Księżym Młynie. Pomagał budować kościoły różnych wyznań, przytułki dla sierot, bezdomnych.
Historię Łodzi tworzyli też Grohmanowie, którzy pochodzili z Sebnitz koło Drezna. Byli tkaczami. Na początku dziewiętnastego wieku bracia Traugott i Karol przyjechali do Królestwa Polskiego. Zatrzymali się w Warszawie, gdzie utworzyli fabryczkę skórzaną. Później w podłódzkim Zgierzu założyli manufakturę wyrobów bawełnianych.
Przyjeżdżali z Rzeszy i z krajów bałtyckich
Bracia po rodzinnej kłótni rozstali się i zaczęli prowadzić indywidualnie przedsiębiorstwa włókiennicze. W 1843 roku Traugott przyjechał do Łodzi. Wydzierżawił teren zwany „lamusem”. Na ulicy Tylnej wybudował przędzalnię mechaniczną. W 1854 roku, jako drugi w mieście, zamontował w niej maszynę parową. W 1874 roku fabrykę od ojca przejął 48-letni Ludwik. To on stworzył potęgę rodziny Grohmanów. Wybudował okazały pałac przy ulicy Tylnej 11. Ludwik czuł się Polakiem. Miał też duże zasługi dla miasta.
- Szacuje się, że przed I wojną światową Niemcy stanowili około 40 do 45 procent ogółu wszystkich mieszkańców Łodzi, a populacja miasta liczyła wtedy około trzysta tysięcy osób - mówi Krzysztof Woźniak. - Wcześniej aż do Powstania Styczniowego i uwłaszczenia chłopów, które uwolniło polską ludność ze wsi, Niemcy również dominowali w Łodzi. Stanowili wtedy 50 do 55 procent jej mieszkańców.
Po I wojnie światowej liczba niemieckich mieszkańców miasta zmniejszyła się. Masowo wracali do swojej ojczyzny. Polska odzyskała niepodległość i zaczęliśmy być gospodarzami we własnym kraju. Do Łodzi w poszukiwaniu pracy przyjeżdżali Polacy z całego kraju. Napływała też do nas ludność pochodzenia żydowskiego. Odsetek Niemców w Łodzi zmniejszył się znacznie. W 1939 roku stanowili tylko 9 do 10 procent wszystkich mieszkańców miasta.
Przez te wszystkie lata Niemcy aktywnie uczestniczyli w życiu Łodzi. Zdaniem Krzysztofa Woźniaka tę aktywność dawała im pozycja ekonomiczna.
- A drugim czynnikiem było zamiłowanie do tego, by się zrzeszać - mówi Woźniak. - Co jest oczywiście charakterystyczne nie tylko dla Niemców, ale wszelkich narodowości, które żyją w diasporze. Wśród obcych chcemy być razem. Wpływ na to miały też jeszcze dwa czynniki. Jednym z nich jest dążenie do tego, by zachować strukturę kościelną. Niemcy w ogromnej większości byli ewangelikami. Dbali też bardzo o to, by pielęgnować język ojczysty i tradycje. Dzieci od najmłodszych lat uczono przede wszystkim języka niemieckiego.
Już w latach 20. XIX wieku Niemcy utworzyli pierwszą w Łodzi parafię ewangelicką. Na placu Wolności (wtedy Rynku Nowego Miasta), zbudowano kościół pw. Świętej Trójcy. Dziś jest to katolicka świątynia pw. Zesłania Ducha Świętego. W 1939 roku w Łodzi działało już sześć parafii ewangelickich.
Jak zauważa Krzysztof Woźniak łódzkich Niemców wyróżniała umiejętność śpiewania, zamiłowanie do muzyki. W 1913 roku w Łodzi było aż 98 niemieckich chórów. Istniało też sporo szkół dla Niemców.
Nie mieli problemów z ich zakładaniem. Często jednak niemieckie dzieci chodziły do tak zwanych „winkel schule”. Działały one tajnie, na granicy prawa. Prowadziły je osoby mające odpowiednie kwalifikacje, ale z jakiegoś powodu nie chciały być pod obserwacją władz. Silnie były też rozwinięte szkoły działające przy luterańskich parafiach.
- To specyfika Niemców żyjących w diasporze w Polsce i w krajach skandynawskich - wyjaśnia Krzysztof Woźniak. - Kościół prowadził to elementarne nauczania. Miało ono dać dzieciom do 14 roku życia umiejętność czytania, pisania i znajomość „Małego Katechizmu” Marcina Lutra. Było do niezbędne, by przystąpić do konfirmacji (red - akt religijny w kościele protestanckim, odpowiednik I komunii świętej u katolików).
Mieliśmy też w Łodzi niemieckie gimnazjum. Założono je w roku 1907. Gmach szkoły przetrwał do dziś. Znajduje się na rogu alei Kościuszki i ulicy Zamenhofa. Jeszcze do niedawna mieścił się tam Wydział Filologiczny Uniwersytetu Łódzkiego. Budynek został wybudowany dzięki finansowaniu ze strony łódzkich przedsiębiorców.
- Gimnazjum to uchodziło za jedną z najlepszych niemieckich szkół poza granicami Rzeszy - dodaje Krzysztof Woźniak.- To świadczy o wysokim poziomie tej szkoły.
Do niemieckiego gimnazjum chodzili nie tylko Niemcy. W szkole nie było ograniczenia wyznaniowego.
- Miałem przez jakiś czas kontakt z kołem absolwentów tego gimnazjum, Niemcami którzy po 1945 roku znaleźli się na terenie Niemiec - opowiada Krzysztof Woźniak. - Z niezwykłym sentymentem wspominali szkołę. W latach 30. XX wieku jej dyrektorem był Polak, Władysław Głuchowski. Absolwenci ufundowali mu pamiątkową tablicę, która została wmurowana w holu tego budynku. Wśród uczniów niemieckiego gimnazjum byli też Polacy, a nawet kilku Żydów.
Łódzcy Niemcy nie mieli ambicji, by stworzyć silny ruch polityczny. Wystarczała im organizacją, która miała polityczny charakter, ale nie była sensu stricto partią. Był to Niemiecki Związek Ludowy, a działał na terenie dawnego Królestwa Polskiego. Związek finansowany był przez niemieckie spółki. Prowadził quasi polityczną pracę. Nie miał ambicji, by wprowadzać swych członków do polskiego parlamentu, choć w ławach sejmowych zasiadali przedstawiciele mniejszości niemieckiej. I Łódź miała wśród nich swoich reprezentantów. Posłami byli August Utta i Józef Szpikerman. Bardzo wiele w nastawieniu niemieckich łodzian zmieniło się, gdy do władzy doszedł Adolf Hitler.
Po 1933 roku nastąpiła zmiana nastrojów wśród dużej części łódzkich Niemców. Nawet tych, którzy czuli się zintegrowani, zżyci. Wielu z nich zaczęło się afiszować swoją niemieckością, zamykać we własnym gronie. Łódzcy robotnicy skarżyli się, że niektórzy niemieccy majstrowie przestali ich dostrzegać.
Po 1940 roku sprowadzono do miasta Niemców z państw bałtyckich
Jeszcze w 1933 roku doszło w Łodzi do tak zwanej czarnej Niedzieli Palmowej. Budynek gimnazjum niemieckiego został obrzucony kamieniami, wybito kilkanaście szyb. Zaatakowano dwie księgarnie niemieckie przy ulicy Piotrkowskiej. Zdewastowano redakcję „Freie Presse”, niemieckiej gazety, którą kojarzono z upowszechnianiem haseł narodowo-socjalistycznych. Niemcy zaczęli krzyczeć, że Polacy i Żydzi rzucili się na nich.
- Przeglądałem akta procesowe po tej sprawie - wspomina Krzysztof Woźniak. - W większości uczestnikami tych zajść byli młodzi Żydzi, byli też Polacy. Wydarzenie miało oczywiście swoje przyczyny. Kilkanaście dni wcześniej doszło do bardzo podobnych aktów przemocy wobec mienia żydowskiego na terenie Niemiec. Łódzki atak był chuligańskim rewanżem.
Niedopita herbata, rozłożona gazeta
Później do antyniemieckich ekscesów zaczęło dochodzić w 1939 r. Łódzcy Niemcy twierdzili, że czuli się zagrożeni. Bali się odzywać po niemiecku na ulicy. We wrześniu wielu z nich z radością witało na ulicach wojska Wermachtu. Żołnierzy witano jako oswobodzicieli od strachu w którym przyszło im żyć.
- Był jeszcze jeden czynnik, który się rzadko podkreśla - mówi Krzysztof Woźniak. - Po 1933 roku Niemcy przeżywały boom gospodarczy. Natomiast Polska niemrawo wychodziła z Wielkiego Kryzysu Ekonomicznego. Łódzcy Niemcy, zwłaszcza młodzi, pozbawieni pracy, z wielką zazdrością patrzyli na to co dzieje się w Reichu. Uciekano tam często przez zieloną granicę, bez papierów. Była nadzieja, że pod niemieckim panowaniem w Łodzi będzie lepiej.
Przed 1939 roku w Łodzi mieszkało około 70 tysięcy Niemców. Podczas wojny zwiększyła się ich liczba. Historycy zwracają jednak uwagę, że liczba ta zwiększała się w sposób nienaturalny. Żydzi trafili do getta, a wielu Polaków uciekło z Łodzi. Niemcy zostali.
- Niemiecka machina biurokratyczna, która tu się pojawiła, nie wierzyła do końca miejscowym - mówi Krzysztof Woźniak. - A były tu do obsadzenia różne stanowiska w administracji. Ściągnięto do Łodzi Niemców ze starej Rzeszy. Przyjechało ich od 16 do 20 tysięcy.
Po 1940 r. sprowadzono do miasta Niemców z republik bałtyckich, głównie z Łotwy. Byli to przede wszystkim przedstawiciele inteligencji - lekarze, prawnicy. Zajęli najlepsze mieszkania w centrum, które opuścili wysiedleni do getta Żydzi.
- Podejmowali pracę na przykład w łódzkich szpitalach - dodaje Krzysztof Woźniak. - Na przykład w szpitalu Anny Marii, stary personel, nawet niemiecki, został usunięty. Na ich miejsce przyjechali lekarze z Estonii, którzy najczęściej mieli gorsze kwalifikacje.
Pojawili się Niemcy z Besarabii, Wołynia, a nawet Siedmiogrodu. Nie stanowili monolitu. Byli to ludzie o różnym pochodzeniu, losach, którzy na skutek wojny znaleźli się w Łodzi. Jednocześnie wielu niemieckich łodzian zdecydowało się podpisać volkslistę. Jedni robili to dobrowolnie, inni byli zmuszani. Kolejni podpisują ja, by ocalić swoje fabryki.
Jak wyjaśnia Artur Ossowski z łódzkiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej wyróżniano cztery kategorie volkslisty. Do pierwszej grupy zaliczano miejscowych Niemców zaangażowanych na rzecz hitleryzmu, nacjonalistów, występujących czynnie przeciw polskiej administracji, wojsku.
Do drugiej grupy kwalifikowali się Niemcy nie wykazujący wielkiego entuzjazmu wobec nazizmu, ale nie odeszli od swej niemieckości i na co dzień mówili po niemiecku, choć większość z nich doskonale posługiwała się też polskim. Do trzeciej grupy kwalifikowali się ci, którzy nie zatracili związków z kulturą niemiecką, ale nie odnosili się negatywnie do państwa polskiego i biernie uczestniczyli w jego budowie. Natomiast do czwartej ostatniej grupy zaliczano spolszczonych Niemców, którzy odkryli niemieckie korzenie. Ich przodkowie byli osadnikami na przykład z Saksonii i na początku dziewiętnastego wieku przyjechali do Łodzi.
- W Łodzi około 70 proc. mieszkańców podpisywało volkslistę trzeciej i czwartej grupy - twierdzi Artur Ossowski.- Byli też tacy, którzy podpisywali volkslistę z polecenia Armii Krajowej.
Kiedy do Niemiec zbliżała się aliancka ofensywa, do Łodzi zaczęły przyjeżdżać niemieckie kobiety i dzieci. Tu mieli znaleźć azyl. W 1944 r. liczba Niemców w Łodzi zwiększyła się do 140 tysięcy. Ale nie na długo. Mimo propagandy sukcesu, informacje o porażkach niemieckiej armii na froncie wschodnim zaczęły docierać do Łodzi. Niemieccy urzędnicy, policjanci zaczęli wysyłać swe rodziny w głąb III Rzeszy.
Wielu Niemców ciągle jednak wierzyło w zwycięstwo Hitlera. Dopiero, gdy w styczniu 1945 roku na Łódź spadły pierwsze bomby, Niemcy zaczęli w pośpiechu uciekać.
Polacy, którzy po wyzwoleniu wrócili do swych domów widzieli stojącą na stole niedopitą herbatę, czy rozłożoną niemiecką gazetę. 19 stycznia 1945 roku niemiecka historia Łodzi dobiegła końca.