W krainie ślepców jednooki jest królem
- Umiarkowanie konserwatywny wyborca został przez PO porzucony. Świadczy to o braku wiedzy na temat poglądów większości Polaków, w tym zwolenników opozycji - komentuje wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego prof. Jarosław Flis, socjolog i politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Chyba nikt w wolnej Polsce nie odniósł tak spektakularnego sukcesu wyborczego jak Prawo i Sprawiedliwość. Pomimo filmu braci Sekielskich, ostatnich kłopotów premiera z zakupem atrakcyjnych działek czy strajku nauczycieli. Spodziewał się pan tego?
Aleksandrowi Kwaśniewskiemu udało się w pierwszej rundzie wyborów prezydenckich w 2000 roku osiągnąć lepszy wynik. Ale rzeczywiście, w wyborach „partyjnych” nikt takiego sukcesu nie odniósł. I to jest duże zaskoczenie. Równie wielkim jest niezwykły poziom polaryzacji społeczeństwa, w Polsce liczą się dziś tylko dwie siły. Drugie w kolejności ugrupowanie uzyskało ponad 38 proc. głosów!
To więcej niż zdobywały zwycięskie partie w większości naszych wyborów.
Tak, nawet PiS w 2015 roku otrzymał o jeden punkt procentowy mniej, a jednak z uwagi na system przeliczania głosów na mandaty zdobył większość w Sejmie. Rzeczywistym jednak sukcesem partii Jarosława Kaczyńskiego w niedzielę było to, że PiS wyciągnął wnioski z wyborów samorządowych, w których okazało się, że nie wszystko idzie im tak łatwo.
Mówi pan o dodatkowej emeryturze, o 500 zł na pierwsze dziecko? To 6 tys. zł rocznie, co przy medianie zarobków Polaków na poziomie 3 tys. zł daje ludziom trzynastkę, a nawet czternastkę.
Punktem wyjścia było wycofanie się z konfliktu z instytucjami Unii i nieustające podkreślanie przywiązania do europejskości. To zupełnie wytrąciło z ręki najcięższy argument szykowany przez KE. A same pieniądze tak bardzo by PiS-owi nie pomogły, gdyby opozycja nie dołożyła od siebie „prezentów”. Gdyby nie było tej mantry o rozdawnictwie, niszczeniu budżetu i przekupywaniu ciemniaków. To stworzyło obawę, że dane przez PiS pieniądze nie są oczywiste i trwałe, bo opozycji te programy naprawdę się nie podobają.
Jak się słuchało Grzegorza Schetyny i liderów PO, to słychać było najpierw, że to rozdawnictwo, a zaraz potem, że „my tego jednak nie odbierzemy, damy więcej”. Dalekie to od wiarygodności.
PiS, pomimo wielu błędów i tragicznego stylu komunikowania ze strony lidera, jest wygodniej umieszczone na scenie politycznej. Stara się też ustawić swoich oponentów w kłopotliwym położeniu, ci zaś nie tyle to utrudniają, co sami się w takie położenie pakują. Donald Tusk w swych najlepszych czasach bardzo się przed tym bronił i np. dbał o prawe skrzydło partii. W drugim exposé w 2011 roku wyraźnie powiedział, że jego rząd broni Polski przed ekstremizmami z lewa i prawa. Za Grzegorza Schetyny to wygląda dużo gorzej, umiarkowanie konserwatywny wyborca został przez PO porzucony. W walce o wyborców lewicowych podnoszone są hasła wpisujące się w wojnę kulturową, związane z rewolucją obyczajową. Zaś media wspierające opozycję, z „Gazetą Wyborczą” na czele, używają przymiotnika prawicowy wyłącznie jako inwektywy. Świadczy to o braku wiedzy na temat poglądów większości Polaków, w tym zwolenników opozycji.
Ten podział lewica - prawica w ogóle pachnie naftaliną, powstał przecież w zupełnie innej rzeczywistości.
Dla wielu ludzi jest ciągle ważny, choć w Polsce ma trochę inny sens niż we Francji, gdzie się narodził. Ten podział powstał tam w czasach, w których bogaci siedzieli w pierwszych ławkach w kościele. Ktoś, kto buntował się przeciw nierównościom, buntował się też przeciw ołtarzowi. Dzisiaj w pierwszych ławkach, także w Polsce, częściej siedzą biedni niż bogaci. Niektórym zamożnym i wykształconym ludziom wydaje się, że do kościoła chodzi już tylko ciemnota. Że dla człowieka „na poziomie” nie ma tam miejsca. To nie tylko obraźliwe, lecz nieprawdziwe. Nie dość, że niepotrzebnie dzieli się w ten sposób społeczeństwo, to jeszcze robi się to tak, że przeciwko jest większość. Spójrzmy również, jak część liberalnych elit i mediów podchodzi do więzi narodowych. Jeśli trzeba o nich wspomnieć, to z trudno ukrywanym obrzydzeniem.
Słowem, Koalicja ustawiła się wobec tradycyjnego w większości społeczeństwa tak, by pomóc wygrać PiS-owi. Widać to było też po stylu kampanii. Podczas gdy w PiS mieliśmy ostrą wewnętrzną konkurencję zmuszającą do spotkań z wyborcami, kandydaci KE co najwyżej rozlepiali plakaty, i to tylko w dużych miastach, do mniejszych nie docierali, a wsi wprost się bali. Jak po tym wszystkim odnajdzie się w Koalicji PSL?
PSL nie zechce raczej pozostać w Koalicji, jeśli dołączyłaby do niej Wiosna, ale na razie to zbyt wczesna rozmowa. PSL zdobył trzy mandaty, więc kierownictwo może czuć się w miarę komfortowo, jednak nie wiemy, jak zareaguje drugi szereg lokalnych działaczy. W końcu to partia realnie demokratyczna, nie zaś wodzowska. Zauważmy, że PiS w 2015 roku nie zdecydował się wciągnąć ludowców do koalicji, bo myślał, że ich zje. Nie udało się, bo PiS jest na wsiach słaby kadrowo i zupełnie nie umie budować tam koalicji z lokalnymi liderami. PSL jest więc przed trudną decyzją, czy zostać w KE, czy też zaryzykować samotną walkę.
Czy to w ogóle był dobry pomysł, by tworzyć tak szeroką koalicję opozycji i łączyć postsolidarnościową PO z SLD, którego twarzą jest Włodzimierz Czarzasty, jeden z bohaterów afery Rywina?
Większym niebezpieczeństwem dla opozycji byłby nadmierny podział. Tak jest na Węgrzech, gdzie żadna z opozycyjnych sił nie przekracza kilkunastu procent, a rządzący krajem Fides ma ponad 50 proc. poparcia. W Polsce opozycję dzieli od PiS tylko 7 proc. Sam pomysł ze zjednoczeniem różnych sił nie był tak zły, jak jego wykonanie. Zjednoczenie z SLD nie musiało wyglądać tak, że bierze się Leszka Millera czy Włodzimierza Cimoszewicza na czołowych kandydatów. Policzyłem, że liczba tych, którzy kiedyś wspierali rząd Millera, była na listach Koalicji Europejskiej większa niż tych, którzy byli w tamtych czasach w opozycji. A przecież na początku wieku Platforma stanowiła główną partię opozycyjną wobec SLD! Ten dzisiejszy zwrot i dobór kandydatów miał na pewno wpływ na wynik wyborów. Taki charakter Koalicji zmniejszył mobilizację części sympatyków PO, za to ułatwił mobilizację po stronie zwolenników PiS. Wszyscy spodziewali się sporego wzrostu frekwencji w dużych miastach, a dużo mniejszego na wsiach i w miasteczkach. Okazało się, że wszędzie wzrost był podobny.
Ile jest prawdy w tym, że wyborca PiS mieszka na wsi, a wyborca Koalicji w mieście?
To stereotyp i uproszczenie, oznaczające nieprawdę. Na obszarach wiejskich z trzech wyborców dwóch głosowało na PiS, a jeden na KE. Z kolei w miastach powyżej pół miliona na ośmiu mieszkańców pięciu głosowało na Koalicję, a trzech na PiS. To nie są więc kompletnie inne, alternatywne światy.
A może sam lider PO Grzegorz Schetyna żyje w innym świecie? Nie wydaje się przecież, by zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Choć z drugiej strony, nacisk ze strony hamletyzującego w nieskończoność Donalda Tuska też nie jest wielki, więc Schetyna może sobie tak trwać.
Zastąpienie Schetyny Tuskiem niekoniecznie musi być zmianą na lepsze. W badaniach zaufania społecznego obecny lider PO wypada fatalnie, ale szef Rady Europejskiej to też nie jest jakaś wunderwaffe. Powstaje pytanie, czy wewnątrz Platformy jest ktoś, kto rzuciłby dziś rękawicę Schetynie, np. z grona „wyautowanych”, choćby Bogdan Zdrojewski, który za niedzielną porażkę nie ponosi odpowiedzialności, bo go nawet nie wpuszczono na listę. W PO może się więc pojawić osoba, która skupi niezadowolenie z lidera, bo to, że Schetyna jest w tarapatach, wydaje się oczywiste mimo wszelkich zaklęć, że to dopiero przerwa przed drugą połową meczu.
W przerwie często zmienia się głównego napastnika, jeśli zawodzi, a drużyna przegrywa ważny mecz.
I dlatego ta jego analogia piłkarska jest ryzykowna, bo przecież nie ma on pozycji aż tak mocnej jak trener w klubie. Zwróćmy uwagę, że po kolejnych przegranych wyborach Jarosław Kaczyński nie bał się postawić na nieznanego kandydata na prezydenta: Andrzeja Dudę, czy też kandydatkę na premiera: nieznaną szerszym masom Beatę Szydło, a potem na Mateusza Morawieckiego, człowieka spoza PiS-u. Nie wiem jednak, czy Grzegorz Schetyna będzie miał odwagę przed wyborami parlamentarnymi sięgnąć po jakąś nową twarz, niekojarzącą się z błędami z przeszłości i ciągiem porażek.
Mamy dziś na scenie politycznej Polski duopol niemal jak w USA. Trudno bowiem uznać, wbrew histerycznemu zaklinaniu rzeczywistości przez Roberta Biedronia, że Wiosna będzie nową siłą. Ta partia raczej szybko przekwitła i zbliża się ku jesieni. Czy podzieli los partii Palikota, Petru i Kukiza, tylko w jeszcze szybszym tempie?
Biedroń zdecydowanie przeliczył się z siłami. Szansą jest dla niego przekonfigurowanie całej polskiej lewicy, która obecnie znajduje się w narożniku. SLD, mimo podania ręki przez PO, traci w szybkim tempie resztki poparcia. Środowisko Adriana Zandberga też poniosło klęskę. Gdzieś jednak ten elektorat lewicy jest i przy pewnych ruchach konsolidacyjnych może pomóc stworzyć realną siłę zdolną jesienią przekroczyć próg wyborczy.
Ale czy ten elektorat rzeczywiście jest tak liczny? Fakt, SLD wygrało zdecydowanie wybory w 2001 roku, ale od tego czasu minęło już osiemnaście lat i - brzydko mówiąc - część tych wyborców umarła, a młodzi lewicowcy to raczej element folkloru modnych kawiarni w wielkich miastach. Mają małe szanse, zwłaszcza przy PiS-ie, który umiejętną polityką transferów socjalnych odbiera im amunicję.
Mówię raczej o lewicy w sensie obyczajowym. W sensie ekonomicznym i Biedroń, i partia Razem to bardziej przedstawiciele „patrycjatu”, niż „ludu”. Najlepszy dowód, że lewicowa Razem miała najlepszy wynik w Warszawie, najbogatszym polskim mieście. To nie jest więc lewica robotnicza, tylko - jak mawiano we Francji - „kawiorowa”. Ale na nią też jest popyt. Jeśli jednak Biedroń tego nie zrozumie i nie zgodzi się przystąpić do szerszej drużyny, pozostanie mu hołd lenny wobec lidera PO. Albo zadowoli się mandatem w Brukseli i zrezygnuje z powrotu jesienią do polskiej polityki. Może być też i tak, że minie miesiąc, notowania Wiosny spadną do 4 proc. i w ogóle nie będzie o czym rozmawiać.
Czy wynik eurowyborów może się powtórzyć jesienią i PiS znowu będzie samodzielnie rządził?
Byłbym ostrożny z takimi prognozami. Przede wszystkim do wyborów parlamentarnych najpewniej pójdą jeszcze dwa miliony Polaków, więc jeśli między PiS-em a całym antypisem jest 150 tys. głosów różnicy, to jest zdecydowanie za wcześnie, by ogłaszać zwycięzcę. Jeśli PiS by tak pomyślał, to jego wygrana staje pod znakiem zapytania. Na pewno marzenia o większości konstytucyjnej, przy tak w sumie silnej opozycji, to mrzonki.
Podział mandatów jeszcze bardziej się zmieni, jeśli wejdzie do Sejmu czwarta siła, na co jednak nie bardzo się zanosi. Narodowcy w sojuszu z Korwinem osiągnęli dużo gorszy wynik niż on sam pięć lat temu. Jak się to ma do tych wszystkich alarmów o rosnącym w Polsce nacjonalizmie?
Liczba ludzi głosujących na Korwina i środowiska narodowe, czyli uważających, że skomplikowane sprawy są tak naprawdę proste, a wróg jasno określony - jest w miarę stała. Ich siła polityczna zależy od tego, ilu innych wyborców pójdzie na wybory. Jeśli idzie ich tak mało, jak w poprzednich eurowyborach, to te środowiska zdobywają 7 proc., a jak wyborców jest więcej, to nagle udział zwolenników skrajnych rozwiązań w wyborczym torcie spada do 4 proc. Ich „siła” to raczej straszak na liberałów, taki lokalny gabinet dziwadeł. Wielkomiejskiego wyborcę trzeba czymś podekscytować, a kierowane ku niemu media też lubią się żywić oburzeniem. Na narodowców trzeba spuścić zasłonę milczenia i nie marnować na nich czasu.
Zapomnieliśmy o Kukizie. Czy mówienie o nim to też jest marnowanie czasu?
Kukiz to jeden z przejawów tzw. TUP, Tymczasowego Ugrupowania Protestu. Czasem wzmaga się on w środowiskach wiejskich i mamy Samoobronę, czasem pośród inteligencji i mamy Nowoczesną, czasem jest to mniej jednorodne, więc pojawia się Palikot albo w innej konfiguracji Kukiz. Można „tupać” na nutę techno, na ludowo, na rockowo, w rytm antyklerykalny etc. Przy każdych wyborach coś innego ludzi wkurza. Jest też spora grupa, która uważa, że ci jedni z duopolu PiS-PO zasługują na porażkę, a ci drudzy nie zasługują na zwycięstwo, więc trzeba szukać nowości. I nagle gdzieś dochodzi do kondensacji, jak przy porannej mgle. Nigdy to jednak nie jest trwałe.
Potem się okazuje, że jak u Palikota czy Kukiza, niewiele tych ludzi tak naprawdę łączy, a złość mija.
Tupnięcie nie jest dźwiękiem szczególnie długotrwałym, poza tym te ruchy wiszą na liderze i nie mają organizacji. Na dodatek polskie warunki funkcjonowania partii są toksyczne jak szambo. Partie, które już lata w tym szambie siedzą, są otorbione, mają objawy chroniczne i lekko utajone, ale te nowe twory przechodzą od razu w ostrą fazę choroby, ulegając gwałtownie zarazkom partykularyzmów, przerostu ambicji lub „bzików” liderów, których ego zaczyna puchnąć od nadmiaru władzy, uniżoności otoczenia, zaproszeń do telewizji. Świat się zaczyna kręcić wokół pozorów oraz gierek wąskiego grona przy szefie i przepis na klęskę jest gotowy, bo nikt nie buduje struktur.
Ale te same choroby dotyczą choćby Prawa i Sprawiedliwości. Co takiego jest w Jarosławie Kaczyńskim, że udaje mu się odnosić ostatnio tak wielkie sukcesy?
Tam też są ciągłe problemy, rozochocona władzą partia robi różne głupoty, a lider też popełnia rażące błędy. Macierewicz, Misiewicz, Jurgiel, Szyszko, Waszczykowski... To, że ktoś potrafi rozwiązywać problemy, które sam stworzył, to jeszcze nie jest dowód geniuszu. Podsumowując Kaczyńskiego: w krainie ślepców jednooki jest królem. Ale to tylko siła zbudowana niemocą konkurentów, to nie musi trwać wiecznie.