Bywam niekonsekwentna. Przyznaję. Niedawno wieszałam psy na branży kosmetycznej za nadużywanie słowa „dedykowany”, ale jednocześnie jedyne sklepy, do których wchodzę z radością, to drogerie. Mogłabym w nich spędzać godziny, przeglądając kremy, toniki, maseczki, farby do włosów czy perfumy.
Chociaż jestem bardzo krytycznie nastawiona do reklam, jakoś tak lubię sobie pomarzyć, że ten albo inny specyfik będzie dla mnie wehikułem czasu i cofnie wszystkie przychodzące z wiekiem tzw. niedoskonałości cery (co za piękny eufemizm). Albo podkreśli to, co jeszcze jakoś się trzyma, zaś ukryje to, co dawno fason straciło.
Jednak nie byłabym sobą, żeby krytykanctwo nie wychodziło ze mnie podczas takich wizyt wszystkimi za dużymi porami coraz bardziej dojrzałej skóry.
Zarzut wobec producentów kosmetyków numer jeden to marnowanie tektury, szkła i plastiku. Z ich punktu widzenia to zabieg opłacalny, bo jego celem jest wprowadzenie nas, klientek, w błąd.
Kupują bowiem nasze oczy. I kiedy widzą duże pudełko, przekonują mózg, że to będzie dobry zakup. Jednak w domu otwierasz, droga czytelniczko, pudło, a tam słoiczek dwa razy mniejszy, stojący na tekturowym podium. To coś w tym stylu, jak podwyższane obuwie, które noszą faceci obdarzeni niezbyt imponującym wzrostem. Sam słoiczek, no cóż, też ma grubaśne denko. W efekcie krem zajmuje w nim połowę objętości.
No dobrze, słoiczki nas oszukują, ale przecież są też tuby i tubki. To już podwójnego denka zrobić się nie da. Bierzemy więc krem czy fluid w tubie. Używamy, używamy, aż nagle czujemy, że ciągle coś tam w środku jest, ale jeżeli nie mamy pod ręką słonia, który na tej tubce stanie, to już nic z niej nie wyciśniemy. Kurde, myślimy, zapłaciłyśmy za ten krem stówkę, a tu jakieś 20 złotych na ściankach nam zostało. Czasem można postąpić brutalnie i tubkę rozciąć. Ale nie zawsze. Na przykład pojemniczki z odżywką do włosów dołączane do niektórych farb są robione chyba z plastiku, z którego można by wyprodukować czołgi. Żaden nóż tego nie przerżnie, a używanie w takich sytuacjach piły mechanicznej uważam jednak za przesadę.
Wspomniałam wyżej fluidy, czyli pudry w kremie. Ja kupuję je nie w tubach, tylko w szklanych pojemnikach z aplikatorem. I tu także pod koniec, kiedy już nic z aplikatora nie chce wypłynąć, widać na ściankach bardzo dużo smarowidła. Co robię? Oczywiście psuję zakrętkę i wybieram zawartość patyczkiem do czyszczenia uszu. Albo kredką do brwi. Albo rurką od aplikatora.
Powie ktoś rozsądny, że kupując krem czy inne mazidło, nie należy kierować się wielkością opakowania, lecz informacją na temat wagi zawartości. Owszem, zgadzam się w pełni. Problem w tym, że wszelkie napisy, w tym skład, sposób użycia, kolor fluidu czy co tam jeszcze jest nam potrzebne, napisane są czcionką, do której trzeba mieć już nie zwykłe okulary do czytania, ale lupę. Oczywiście, gdy ma się już nabytą z wiekiem wadę wzroku zwaną prezobią, a bardziej zrozumiale, ale niekoniecznie ładnie - starczowzrocznością. Wbrew tej nazwie dotyka ona ludzi już po 40. roku życia. Czyli najbardziej zainteresowanych zakupami kosmetyków w drogeriach.
Wyjątkiem, ale nie wiem, czy dobry, od tej minimalistycznej reguły są ulotki wkładane do pudeł z farbami do włosów. To olbrzymie płachty papieru, niezłej jakości zresztą, na których instrukcja użycia wyłożona jest klientkom jak, przepraszam za dosadność, krowie na rowie. A że najwyraźniej według producentów klientki już nie za bardzo rozumieją słowo drukowane, każda czynność jest ilustrowana zdjęciem czy rysunkiem. Co sprowadza się do zarzutu nr 1 - o marnowaniu materiałów.